
Llandudno
było dla nas tym kotem w worku, o którym już wspominałam. Wyjątkowo fajnym i
atrakcyjnym kotem - wypadałoby dodać. Wybrane na nasz pierwszy nocleg, tak na
łapu-capu, bez zbędnego zagłębiania się w to, czy miasto jest warte uwagi, czy
ładniutkie jak modelki po obróbce photoshopem, czy też może szkaradne niczym
strzyga rodem z Wiedźmina. Wtedy najważniejsze było dla mnie to, że po długim, intensywnym
i gorącym dniu wreszcie będę mogła zmyć z siebie pot, brud i cały ten trud
związany z przeprawą promową i brakiem snu od jakichś trzydziestu sześciu
godzin. Nie udało mi się jednak zmyć przy okazji zmęczenia, bo niedługo po
wzięciu prysznica padłam niczym niemowlak. Niczego innego zresztą się nie
spodziewałam. Dlatego na pytanie gospodarzy naszego B&B, czy mamy zamiar
wyjść na miasto do jakiejś restauracji, odpowiedziałam uczciwie, że jedyne, o
czym teraz marzę to łóżko. Nie wiem, czy skusiłabym się na restaurację, nawet
gdyby sam Gordon Ramsay postanowił coś dla mnie upichcić, a przy stoliku czekał
na mnie boski Gabriel Macht.


Buźka
wykrzywiła mi się w podkówkę, kiedy rano przywitał mnie siąpiący deszcz. Jako
że wieczorem padliśmy znacznie szybciej, niż planowaliśmy, nie udało nam się
omówić planu na drugi dzień naszego pobytu. Szybko jasnym się jednak stało, że
w taką pogodę najlepiej będzie zwiedzić coś, co jest zadaszone i głęboko
schowane przed złowrogim deszczem. A co mogłoby być lepszego jeśli nie
jaskinia? Już nawet mieliśmy wytypowane dwa interesujące nas obiekty, w tym
Great Orme Bronze Age Mines, prehistoryczną kopalnię miedzi, znajdującą się w
samym Llandudno.
Szczęśliwie
się jednak złożyło, że uparłam się na poranny spacer, bo jakoś tak głupio by mi
było wyjechać stąd bez zrobienia choćby małej rundy po mieście, w którym
przyszło nam nocować. Tym bardziej, że to, co udało mi się dojrzeć w ulotkach i
przewodnikach, wyglądało naprawdę zachęcająco.
Kilka
godzin później mogłam jedynie pogratulować sobie wybornego pomysłu. Choć powiem
Ci, że początki naszego spaceru wcale tego nie zapowiadały. Nadal siąpiło i
choć mieliśmy przed sobą fajne widoki w postaci długaśnego molo i skalistego
wybrzeża, trudno było w 100% cieszyć się oglądanymi obrazkami.
Jakby
tego było mało, kiedy już wdrapaliśmy się na górę, skąd wyrusza kolejka linowa
na szczyt Great Orme [uruchomiono ją w 1969 roku i jest ona ponoć najdłuższą
tego rodzaju kolejką w całej Wielkiej Brytanii], okazało się, że dziś ona nie
kursuje, bo na szczycie krnąbrnego Orme są zbyt wietrzne warunki. Great, just great!
Radosne słowotwórstwo ;)
W
świetle takiego rozwoju wydarzeń udałam się w stronę centrum miasta w nadziei,
że skoro przestało padać, to może chociaż uda mi się zrobić kilka fajnych
zdjęć. Człapałam bez entuzjazmu, z głową pochyloną głównie w dół, kiedy
przechodząca obok pani mundurowa przywitała mnie tak wesołym
"Morning!" i tak serdecznym uśmiechem, że doprawdy nie miałam wyjścia
i musiałam się rozchmurzyć.
Jerzy
Waldorff lubił mawiać, że "muzyka łagodzi obyczaje". Czasami mam
nieodparte wrażenie, że to turysta łagodzi obyczaje. Wcale nie mniej niż
muzyka. Widok aparatu fotograficznego działa na wielu tubylców naprawdę
pozytywnie. Przyznaj się, nie masz czasami ochoty zrobić czegoś miłego dla
jakiegoś turysty? Sprawić, by zapamiętał Twój kraj, Ciebie wyjątkowo miło?
Pokazać mu jakąś mało znaną, lokalną perełkę, podszepnąć, gdzie udać się na
dobre jadło, okazać serdeczność i posłużyć pomocą? Ja mam.
Tak
się zatem złożyło, że ta wymijająca mnie kobieta, podążająca właśnie na
parking, na którym zostawiliśmy auto [odpłatnie, rzecz jasna, wszak w Walii nie
ma nic za darmo i nawet na obicie gęby trzeba sobie zapracować] okazała się być
pierwszym promykiem słońca. Zapowiedzią czegoś dobrego.
Llandudno
szybko mnie urzekło. Uwierz, że to miasto, ten nadmorski kurort założony w 1849
roku przez rodzinę baronetów Mostyn, aż ocieka swoim wiktoriańskim charakterem.
Jak na miasto, które liczy nieco ponad 20 000 mieszkańców, skutecznie udaje
większe, niż jest. To chyba zasługa tych wszystkich atrakcji, które ma do
zaoferowania. Są tu nawet przepiękne tramwaje vintage [działające od 1902 roku!],
które zawiozą Cię na górę Orme, gdzie z kolei możesz spotkać... kozice.
Spacerując w górę i w dół, a także patrząc na te urocze tramwaje, można poczuć
się jak w San Francisco, albo chociaż w Lizbonie.
Z
kozicami nie pogadałam, tramwajem się niestety nie przewiozłam, ale jak tylko
posililiśmy się w uroczej kawiarence Love To Eat, ruszyliśmy autem na Great
Orme widowiskową trasą Marine Drive [płatną, of course!], gdzie miałam przemiłe spotkanie z uroczym walijskim
kotem tuż przy kościółku patrona miasta, świętego Tudno.
Jestem
wielką miłośniczką zwierząt, a jeśli Ty ich nie lubisz, a co gorsza, robisz im
krzywdę, to możesz być bardziej niż pewien, że byśmy się nie polubili. Jeśli
tylko jakieś spotykam na swojej drodze, zawsze zagaduję. Oczywiście z
niektórymi osobnikami typu Yeti lub rozjuszony niedźwiedź się nie dyskutuje,
tylko od razu bierze nogi za pas.
W
przypadku tego napotkanego czarnego kota nawet nie musiałam się specjalnie
wysilać, bo to było tak przyjacielsko nastawione stworzenie, że jak tylko
otworzyłam bagażnik auta, by wygrzebać z niego śmieci i wyrzucić je do kosza,
kot... wskoczył do bagażnika i już był gotowy do jazdy. Był pies, który jeździł
koleją, to dlaczego nie może być walijskiego kota podróżującego niemieckim
autem z Polakami mieszkającymi w Irlandii?

Gdybym
miała rzęsy pomalowane Maybelline, a nie inną mascarą, może zastanawiałabym
się, czy to mój urok, czy też właśnie Maybelline. W tym przypadku wiedziałam
jednak, że to żadne z nich. Koty mają tak fantastyczny węch, że nasz walijski
kolega na pewno wyczuł jedzenie przewożone w samochodzie. Skrupulatnie
obwąchiwał nasze bagaże, niczym pies myśliwski, szukając źródła powabnego
zapachu, a kiedy dostał to, czego chciał, jedzenie tak bardzo go pochłonęło, że
tą mewą czyhającą na okruch z pańskiego stołu, to ja sie bardziej przejęłam niż
on. Na widoki popatrzyłam, zabytki sfotografowałam, ale nie skłamię, jeśli
stwierdzę, że to nieplanowane spotkanie z kotem dostarczyło mi więcej frajdy
niż cmentarzysko i kościół Świętego Tudno razem wzięte.


Dojazd
na szczyt Great Orme wiązał się z kolejnym wysupływaniem monet z sakiewki. Bo
przecież trzeba zapłacić za parking przy Visitor Centre. Jeszcze dobrze nie
wysiadłam z auta, a już stał koło mnie parkingowy - robiący w tym dniu za
automat, który wziął się i popsuł - i pytał, jak długo chcemy tu zostać. "Niedługo"
- rzekłam, rozglądając się wokół siebie i kurczowo trzymając dachu auta, żeby
hulający wiatr nie wywiał mnie do Chin. Bo choć widoki były przednie i bardzo
podobne do tych irlandzkich, to aura pozostawała wiele do życzenia. Faktycznie
strasznie wiało [zakaz używania kolejki linowej w pełni uzasadniony, wybaczam!],
a do tego znów zaczynało padać, więc nie przewidywałam długiego pobytu tutaj.
Dowiedziałam się jednak, że tak czy siak muszę zapłacić za dwie godziny, bo
tyle wynosi minimum. Nie patrząc na dobre maniery, pokazałam palcem na
zbliżającego się Połówka, że ten oto gość zapłaci, a ja, sorry, ale lecę do
ubikacji, bo z pęcherzem się nie dyskutuje.

Automat
parkingowy nie był jedynym niedziałającym. Ten umieszczony na bocznej ścianie
Visitor Centre, strzegący wejścia do WC niczym Cerber, też najwyraźniej zrobił
sobie wolne. Karmiłam gnojka wymaganymi dwudziestoma pensami, naciskałam guzik
i NIC. Nic nie pomagało. Szarpałam drzwi niczym Reksio szynkę, groziłam, a
nawet prosiłam: "Sezamie, otwórz się!", ale nic nie działało.
Omijajcie tego złodzieja wielkim łukiem, a przede wszystkim pamiętajcie, że
toalety - i to tym razem darmowe! - znajdują się w... tym samym budynku.
Wystarczy tylko wejść od frontu. Jaki był sens umieszczenia na boku Visitor
Centre toalety płatnej, w dodatku z niedziałającym automatem, tego do dziś nie
wiedzą najmądrzejsze głowy świata. Dostałam jednak od nich cynk, że są bliżej
rozwiązani zagadki Trójkąta Bermudzkiego i Roswell.

Ostatecznie
na szczycie zabawiliśmy dłużej niż myślałam. Bynajmniej nie dlatego, że pogoda
się poprawiła i postanowiłam pohasać po łąkach niczym kozica górska.
Najzwyczajniej na świecie miałam ochotę na coś gorącego, a ponieważ ktoś sprytnie otworzył tam jadłodajnię,
The Captain's Table, skusiliśmy się na posiłek. Połówek wziął rybę z frytkami,
ja zupę pomidorową, która w dużej mierze smakowała jak koncentrat pomidorowy.
Jedzenie było dość średnie, ale swoją rolę spełniło i nieco nas wzmocniło. Mam jednak
nieodparte wrażenie, że to jedna z tych przeciętnych kantyn nastawionych tylko
na turystów. Książkowy przykład "tourist trap". Ceny dość wygórowane
i choć jedzenie pozostawia wiele do życzenia, to ruch jest tam całkiem spory. A
że nie wszystkim smakowało? Who cares?
Jedni wyjadą, na ich miejsce przyjadą inni. I tak się to wszystko toczy.


Samo
miasto jednak jak najbardziej polecam, zwłaszcza w ciepły, słoneczny dzień,
kiedy w pełni można wykorzystać dobrodziejstwa Llandudno. Jasne, że nie wszystko
jest tu idealne. Ładne i stylowe budynki przemieszane są z kiczowatymi kioskami
i atrakcjami dla dzieci, ale taki już urok nadmorskich kurortów. A skoro już o
dzieciach mowa, to miłośnicy "Alicji w Krainie Czarów" pewnie będą
zachwyceni możliwością wyruszenia śladami Alicji Liddel, pierwowzoru książkowej
Alicji z powieści Lewisa Carrolla. Mnie wystarczył spacer długaśną promenadą i
równie długim molo. Spacerując, szybko pojęłam, dlaczego ta okolica zwie się
Happy Valley. Pojedziesz, to i Ty zrozumiesz.