Mędrcy
powiadają, że najlepsze rzeczy w życiu są darmowe.
Dzisiejszy
wpis, pozostający w tematyce muzealnej, zamieszczam tu dla przeciwwagi. W tym
poprzednim opisywałam drogie muzeum, które mnie nieco rozczarowało. To
przedstawione dzisiaj zabrało mnie w ekscytującą i sentymentalną podróż do
przeszłości, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że jest ono całkowicie
darmowe.
W
mniejszym stopniu jest to też opowieść o mnie. O tym, że człowiek wyjdzie ze
wsi, ale wieś z człowieka nigdy.
Zacznijmy
jednak od początku.
National
Museum of Ireland (Narodowe Muzeum Irlandii) ma na tutejszych ziemiach cztery
oddziały. Każdy z nich poświęcony jest innej tematyce, przy czym aż trzy z tych
filii znajdują się w samej stolicy ‒ Dublinie. To, o którym piszę, jest
najmłodszym oddziałem, utworzonym w zaledwie 2001 roku, i jako jedyne
usytuowane jest na prowincji.
Jest
to o tyle znamienne, że jego tematyką jest "Country Life", czyli
wiejski styl życia. Styl życia, warto dodać, który niejako już wyginął, albo
jest w dużej mierze na wymarciu. Muzeum skupia się bowiem na dawnych aspektach egzystencji
Irlandczyków. Mieszkańców wyspy z XIX i XX wieku ‒ Irlandii, jakiej już raczej
tutaj nie zobaczycie. Nigdzie poza obrębem muzeum.
Tak
wiele rzeczy mi się tutaj podobało, że w zasadzie nie wiem, od czego powinnam
zacząć tę litanię zalet.
Może
od tego, co najbardziej widoczne? A zatem rozlegle tereny Turlough Park w
hrabstwie Mayo na północnym zachodzie kraju. Malownicze połacie zieleni, nawet
zimową porą! Rześkie powietrze: relatywnie czyste i pozbawione spalin, bo do
najbliższego dużego miasta jest z 10 minut drogi samochodem.
Dużo
krzewów, drzew, a w ich łysych i
pozbawionych listowia koronach ‒ ptaki. Tu delikatne ćwierkanie, tam subtelne
szemranie wody w rzece, łopot skrzydeł łabędzi pływających w stawie, i...
dźwięk kropel deszczu rozbryzgujących się o podłoże, bo oczywiście jak tylko
wyszłam z samochodu, nastąpiło oberwanie chmury i było niemal tak jak w tym
wierszu Leopolda Staffa: "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny, i
pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny (...)".
Na
szczęście pogoda wkrótce uległa znacznej poprawie, niebo znów przybrało barwę
niezapominajek, ale grunty pozostały mokre, przez co odpuściłam sobie spacer niektórymi
ścieżkami przy stawie. Saturacja wody była tak wysoka, że brudziłam buty w
błocie. Tu potrzebne były prawdziwe gumowce, a nie półbuty.
Spacer
urozmaicały porozrzucane, tu i ówdzie, przydrożne rzeźby autorstwa irlandzkich
artystów, i to też był miły akcent, takie nienachalne preludium do muzealnych
eksponatów, które czekały wewnątrz murów.
Właśnie
‒ muzealne mury. Biorąc pod uwagę, że muzeum to poświęcone jest przeszłości, to
jego bryła jest zaskakująco nowoczesna. Może nie do końca futurystyczna, ale
jak najbardziej modernistyczna ‒ nieco toporny, prosty i szary budynek został
wkomponowany w taras zieleni. Obok niego znajdują się kaskadowe schody prowadzące prosto nad wodę.
Nieopodal
budynku muzeum znajduje się Turlough House, ciekawa, neogotycka rezydencja z
XIX wieku należąca do rodziny Fitzgeraldów, zamożnych właścicieli ziemskich, od
których lokalna ludność miała w dzierżawie grunty rolne.
Tutaj
również nie płaci się za wstęp, i choć nie ma tu zbyt wielu pomieszczeń do
zwiedzania, warto rzucić okiem na choinkę i imponującą biblioteczkę, zapewne
marzenie niejednego mola książkowego. (Przytuliłabym taki regalik!)
Latem
wizyta w tym miejscu jest na pewno przyjemniejsza, bo przyroda eksploduje całą
gamą barw, a szklarnia czy winiarnia, gdzie niegdyś Fitzgeraldowie uprawiali
winorośl (tak, tak, w Irlandii też jest możliwa produkcja wina) mają więcej do
zaoferowania.
Mimo
że moja wizyta miała miejsce grudniową porą, sprawiła mi ogrom przyjemności. Niekoniecznie
trzeba więc czekać do lata z przyjazdem. Na terenie muzeum jest kawiarenka, a
zatem jest to doskonałe miejsce do posilenia się duchowo i fizycznie. Oprócz
stałych wystaw są tu też czasowe, a obecnie jedną z nich jest wystawa
poświęcona... polskiej sztuce folkowej ‒ "Polish Folk Art: Beliefs, Colour
and Symbols".
Spędziłam
tu trzy jakże ciekawe i przyjemne godziny, w czasie których skutecznie
przeniosłam się do przeszłości. Moja wewnętrzna wieśniara skakała ze szczęścia.
Na nowo odżyły moje wspomnienia z dzieciństwa. Ówczesne czasy nie
rozpieszczały, ale ludzie wydawali się być bardziej ludzcy, otwarci na innych i
skłonni do pomocy.
Wiele
wiejskich prac, jak wykopki czy żniwa, odbywało się przy udziale najbliższych
sąsiadów. Przypomniały mi się czasy, kiedy zimową porą gospodynie domowe
gromadziły się w naszym domu, by wspólnymi siłami rozprawić się z workami
gęsiego pierza, z którego miała później powstać ciepła pierzyna. Praca na wsi
rzadko ustawała. Zmieniała jedynie tempo, ale pomimo tego, że ludzie mieli ręce
pełne roboty, znajdowali czas na towarzyskie spotkania, a do kontaktu z drugim
człowiekiem nie służył im smartfon.
Choć
jedna z ekshibicji w muzeum przestrzegała przed romantyzowaniem dawnego życia,
nic nie mogłam poradzić na to, że moja stara wiejska dusza cicho kwiliła z
nostalgii, kiedy podziwiałam piękne archiwalne fotografie albo obrazy mojego
ukochanego Paula Henry'ego. To miejsce to prawdziwa skarbnica wiedzy.
Serdecznie polecam ją wszystkim miłośnikom Zielonej Wyspy, jej kultury i
dziedzictwa narodowego.
Dla
tych, którzy dotrwali do końca i pewnie nigdy nie odwiedzą muzeum, mam trzy
ciekawostki, o których być może nie wiedzieliście. Zacznę od dawnego,
nieaktualnego już zwyczaju, którego akurat mi nie żal, jako że był dość
barbarzyński:
1)
W drugi dzień świąt, czyli 26 XII, w dniu św. Szczepana przebrani Irlandczycy,
ze słomianymi czapkami na głowie, paradowali od domu do domu z ozdobnym
pudełkiem ‒ "trumienką", w którym mieli zwłoki ptaka, a konkretnie
strzyżyka (taka bardziej makabryczna wersja naszych kolędników). W każdym domu
prosili o pieniądze na "pogrzeb". Tych sąsiadów, którzy się dorzucili
do składki, zabawiali żartami i piosenkami. Oczywiście kwota uzbierana z
zrzutki wcale nie szła na żaden pochówek, tylko na balangę. Dlaczego akurat
strzyżyk? Legenda głosi, że to właśnie on okazał się judaszem wśród ptaków i
swoim trelem zdradził św. Szczepana (wtedy jeszcze nie był święty), kiedy ten
ukrył się w krzakach przed swoimi prześladowcami.


W
moich rodzinnych stronach nikt nie zabijał strzyżyków, ale tzw. "śmieciarze"
zakradali się nad ranem pod domy panienek, do których smalili cholewki i
rozsypywali słomę na podwórku. Ot takie końskie zaloty. Jaki amant, taki podryw
‒ dla wielu dziewcząt był to jednak powód do dumy, a brak słomy na podwórku był
zaś powodem do smutku. Tym, czym jest brak walentynki w 14. dzień lutego.


2)
Halloween powszechnie kojarzone jest z Ameryką, podczas gdy ten zwyczaj ma
irlandzkie korzenie. To właśnie tu narodził się Jack O'Lantern, jak zwano
wydrążone lampiony, do których wkładano świeczki. Pierwotnie rzeźbiono brukiew,
buraki bądź rzepę. Cieszę się jednak, że tego zaprzestano, bo wyrzeźbiona rzepa
wygląda wyjątkowo upiornie. Powinna być jedynie rekwizytem w horrorach, a nie w
domach zwykłych śmiertelników. Jestem pewna, że jej widok doprowadził do zawału
serca niejednego nieszczęśnika. Nie miała nic w sobie z sympatycznej
pomarańczowej dyni. Zwyczaj ten został rozprzestrzeniony wraz z emigrującymi
Irlandczykami, a tych było miliony.

3)
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego w Waszym kurniku panuje
wieczorową porą taki harmider, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż irlandzki
folklor ma na to proste wytłumaczenie. Jako że kury zostały sprowadzone na
wyspę przez wikingów, a konkretnie mieszkańców Danii, to od tamtej pory
każdej nocy zaciekle rozprawiają one o powrocie do tego kraju! I tajemnica
rozwiązana! Nie wiem, jak kury, ale mam nadzieję, że Wy od teraz będziecie mogli
spać spokojniej :)