środa, 25 grudnia 2024

Zdrowych i wesołych świąt!


Po grudniowych statystykach widzę, że nie tylko mnie życie pochłonęło bardziej niż zazwyczaj. Udało mi się jednak włączyć na chwilę komputer, chciałam więc napisać Wam tutaj parę słów, choć pewnie mało kto je przeczyta.

Mam nadzieję, że spędzacie ten wyjątkowy czas tak, jak lubicie, nade wszystko bez kłótni, zepsutej atmosfery, zszarganych nerwów. Wiem, że w Polsce (w której mam największą grupę czytelników) akurat sezon chorobowy w pełni, życzę Wam więc dużo zdrowia i sił witalnych, bo to ‒ jakkolwiek banalnie brzmi ‒ jest naprawdę najważniejsze.

W ramach świątecznych życzeń pozwolę sobie przy okazji wkleić tutaj tekst jednej z najpiękniejszych polskich piosenek ‒ "Do kołyski". Dżem miał wiele udanych utworów, ale ten wyjątkowo do mnie przemawia. Jeśli znajdziecie chwilę, polecam przypomnieć sobie tę piosenkę i podumać nad życiem. 


W międzyczasie zaś życzę Wam wspaniałych i radosnych świąt Bożego Narodzenia. U mnie jest zielono i ciepło (13 stopni), w ogóle nie widziałam w tym roku ani płatka śniegu! Czytam cudowne "Lekcje chemii" i tak po prostu cieszę się kolejnym dniem życia i tym wszystkim, co mam. Grinchowi nie udało się skraść moich prezentów, ale kot próbował! 

Dziękuję, że byliście ze mną przez te minione miesiące, a nawet lata!

"Do kołyski" - Dżem

Żyj z całych sił
I uśmiechaj się do ludzi
Bo nie jesteś sam

Śpij, nocą śnij
Niech zły sen Cię nigdy więcej nie obudzi
Teraz śpij

Niech dobry Bóg
Zawsze Cię za rękę trzyma
Kiedy ciemny wiatr

Porywa spokój
Siejąc smutek i zwątpienie
Pamiętaj, że...

Jak na deszczu łza
Cały ten świat nie znaczy nic, a nic
Chwila która trwa
Może być najlepszą z Twoich chwil

Idź własną drogą
Bo w tym cały sens istnienia
Żeby umieć żyć

Bez znieczulenia
Bez niepotrzebnych niespełnienia
Myśli złych

Jak na deszczu łza
Cały ten świat nie znaczy nic, a nic
Chwila która trwa
Może być najlepszą z Twoich chwil
Najlepszą z Twoich chwil

Niech dobry Bóg
Zawsze Cię za rękę trzyma
Kiedy ciemny wiatr

Porywa spokój
Siejąc smutek i zwątpienie
Pamiętaj...

Jak na deszczu łza
Cały ten świat nie znaczy nic, a nic
Chwila która trwa
Może być najlepszą z Twoich chwil

Jak na deszczu łza
Cały ten świat nie znaczy nic, a nic, nie nie
Chwila która trwa
Może być najlepszą z Twoich chwil
Najlepszą z Twoich chwil

I nieskończoną...

czwartek, 19 grudnia 2024

Irlandia, ktorej już nie ma


Mędrcy powiadają, że najlepsze rzeczy w życiu są darmowe. 


Dzisiejszy wpis, pozostający w tematyce muzealnej, zamieszczam tu dla przeciwwagi. W tym poprzednim opisywałam drogie muzeum, które mnie nieco rozczarowało. To przedstawione dzisiaj zabrało mnie w ekscytującą i sentymentalną podróż do przeszłości, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że jest ono całkowicie darmowe.


W mniejszym stopniu jest to też opowieść o mnie. O tym, że człowiek wyjdzie ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. 


Zacznijmy jednak od początku.


National Museum of Ireland (Narodowe Muzeum Irlandii) ma na tutejszych ziemiach cztery oddziały. Każdy z nich poświęcony jest innej tematyce, przy czym aż trzy z tych filii znajdują się w samej stolicy ‒ Dublinie. To, o którym piszę, jest najmłodszym oddziałem, utworzonym w zaledwie 2001 roku, i jako jedyne usytuowane jest na prowincji. 


Jest to o tyle znamienne, że jego tematyką jest "Country Life", czyli wiejski styl życia. Styl życia, warto dodać, który niejako już wyginął, albo jest w dużej mierze na wymarciu. Muzeum skupia się bowiem na dawnych aspektach egzystencji Irlandczyków. Mieszkańców wyspy z XIX i XX wieku ‒ Irlandii, jakiej już raczej tutaj nie zobaczycie. Nigdzie poza obrębem muzeum. 


Tak wiele rzeczy mi się tutaj podobało, że w zasadzie nie wiem, od czego powinnam zacząć tę litanię zalet. 


Może od tego, co najbardziej widoczne? A zatem rozlegle tereny Turlough Park w hrabstwie Mayo na północnym zachodzie kraju. Malownicze połacie zieleni, nawet zimową porą! Rześkie powietrze: relatywnie czyste i pozbawione spalin, bo do najbliższego dużego miasta jest z 10 minut drogi samochodem. 




Dużo krzewów, drzew, a w ich łysych i  pozbawionych listowia koronach ‒ ptaki. Tu delikatne ćwierkanie, tam subtelne szemranie wody w rzece, łopot skrzydeł łabędzi pływających w stawie, i... dźwięk kropel deszczu rozbryzgujących się o podłoże, bo oczywiście jak tylko wyszłam z samochodu, nastąpiło oberwanie chmury i było niemal tak jak w tym wierszu Leopolda Staffa: "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny, i pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny (...)". 


Na szczęście pogoda wkrótce uległa znacznej poprawie, niebo znów przybrało barwę niezapominajek, ale grunty pozostały mokre, przez co odpuściłam sobie spacer niektórymi ścieżkami przy stawie. Saturacja wody była tak wysoka, że brudziłam buty w błocie. Tu potrzebne były prawdziwe gumowce, a nie półbuty. 



Spacer urozmaicały porozrzucane, tu i ówdzie, przydrożne rzeźby autorstwa irlandzkich artystów, i to też był miły akcent, takie nienachalne preludium do muzealnych eksponatów, które czekały wewnątrz murów. 


Właśnie ‒ muzealne mury. Biorąc pod uwagę, że muzeum to poświęcone jest przeszłości, to jego bryła jest zaskakująco nowoczesna. Może nie do końca futurystyczna, ale jak najbardziej modernistyczna ‒ nieco toporny, prosty i szary budynek został wkomponowany w taras zieleni. Obok niego znajdują się  kaskadowe schody prowadzące prosto nad wodę. 



Nieopodal budynku muzeum znajduje się Turlough House, ciekawa, neogotycka rezydencja z XIX wieku należąca do rodziny Fitzgeraldów, zamożnych właścicieli ziemskich, od których lokalna ludność miała w dzierżawie grunty rolne. 

Tutaj również nie płaci się za wstęp, i choć nie ma tu zbyt wielu pomieszczeń do zwiedzania, warto rzucić okiem na choinkę i imponującą biblioteczkę, zapewne marzenie niejednego mola książkowego. (Przytuliłabym taki regalik!)


Latem wizyta w tym miejscu jest na pewno przyjemniejsza, bo przyroda eksploduje całą gamą barw, a szklarnia czy winiarnia, gdzie niegdyś Fitzgeraldowie uprawiali winorośl (tak, tak, w Irlandii też jest możliwa produkcja wina) mają więcej do zaoferowania. 


Mimo że moja wizyta miała miejsce grudniową porą, sprawiła mi ogrom przyjemności. Niekoniecznie trzeba więc czekać do lata z przyjazdem. Na terenie muzeum jest kawiarenka, a zatem jest to doskonałe miejsce do posilenia się duchowo i fizycznie. Oprócz stałych wystaw są tu też czasowe, a obecnie jedną z nich jest wystawa poświęcona... polskiej sztuce folkowej ‒ "Polish Folk Art: Beliefs, Colour and Symbols". 


Spędziłam tu trzy jakże ciekawe i przyjemne godziny, w czasie których skutecznie przeniosłam się do przeszłości. Moja wewnętrzna wieśniara skakała ze szczęścia. Na nowo odżyły moje wspomnienia z dzieciństwa. Ówczesne czasy nie rozpieszczały, ale ludzie wydawali się być bardziej ludzcy, otwarci na innych i skłonni do pomocy. 



Wiele wiejskich prac, jak wykopki czy żniwa, odbywało się przy udziale najbliższych sąsiadów. Przypomniały mi się czasy, kiedy zimową porą gospodynie domowe gromadziły się w naszym domu, by wspólnymi siłami rozprawić się z workami gęsiego pierza, z którego miała później powstać ciepła pierzyna. Praca na wsi rzadko ustawała. Zmieniała jedynie tempo, ale pomimo tego, że ludzie mieli ręce pełne roboty, znajdowali czas na towarzyskie spotkania, a do kontaktu z drugim człowiekiem nie służył im smartfon. 


Choć jedna z ekshibicji w muzeum przestrzegała przed romantyzowaniem dawnego życia, nic nie mogłam poradzić na to, że moja stara wiejska dusza cicho kwiliła z nostalgii, kiedy podziwiałam piękne archiwalne fotografie albo obrazy mojego ukochanego Paula Henry'ego. To miejsce to prawdziwa skarbnica wiedzy. Serdecznie polecam ją wszystkim miłośnikom Zielonej Wyspy, jej kultury i dziedzictwa narodowego. 



Dla tych, którzy dotrwali do końca i pewnie nigdy nie odwiedzą muzeum, mam trzy ciekawostki, o których być może nie wiedzieliście. Zacznę od dawnego, nieaktualnego już zwyczaju, którego akurat mi nie żal, jako że był dość barbarzyński:


1) W drugi dzień świąt, czyli 26 XII, w dniu św. Szczepana przebrani Irlandczycy, ze słomianymi czapkami na głowie, paradowali od domu do domu z ozdobnym pudełkiem ‒ "trumienką", w którym mieli zwłoki ptaka, a konkretnie strzyżyka (taka bardziej makabryczna wersja naszych kolędników). W każdym domu prosili o pieniądze na "pogrzeb". Tych sąsiadów, którzy się dorzucili do składki, zabawiali żartami i piosenkami. Oczywiście kwota uzbierana z zrzutki wcale nie szła na żaden pochówek, tylko na balangę. Dlaczego akurat strzyżyk? Legenda głosi, że to właśnie on okazał się judaszem wśród ptaków i swoim trelem zdradził św. Szczepana (wtedy jeszcze nie był święty), kiedy ten ukrył się w krzakach przed swoimi prześladowcami. 


 

W moich rodzinnych stronach nikt nie zabijał strzyżyków, ale tzw. "śmieciarze" zakradali się nad ranem pod domy panienek, do których smalili cholewki i rozsypywali słomę na podwórku. Ot takie końskie zaloty. Jaki amant, taki podryw ‒ dla wielu dziewcząt był to jednak powód do dumy, a brak słomy na podwórku był zaś powodem do smutku. Tym, czym jest brak walentynki w 14. dzień lutego. 


 

2) Halloween powszechnie kojarzone jest z Ameryką, podczas gdy ten zwyczaj ma irlandzkie korzenie. To właśnie tu narodził się Jack O'Lantern, jak zwano wydrążone lampiony, do których wkładano świeczki. Pierwotnie rzeźbiono brukiew, buraki bądź rzepę. Cieszę się jednak, że tego zaprzestano, bo wyrzeźbiona rzepa wygląda wyjątkowo upiornie. Powinna być jedynie rekwizytem w horrorach, a nie w domach zwykłych śmiertelników. Jestem pewna, że jej widok doprowadził do zawału serca niejednego nieszczęśnika. Nie miała nic w sobie z sympatycznej pomarańczowej dyni. Zwyczaj ten został rozprzestrzeniony wraz z emigrującymi Irlandczykami, a tych było miliony. 


3) Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego w Waszym kurniku panuje wieczorową porą taki harmider, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż irlandzki folklor ma na to proste wytłumaczenie. Jako że kury zostały sprowadzone na wyspę przez wikingów, a konkretnie mieszkańców Danii, to od tamtej pory każdej nocy zaciekle rozprawiają one o powrocie do tego kraju! I tajemnica rozwiązana! Nie wiem, jak kury, ale mam nadzieję, że Wy od teraz będziecie mogli spać spokojniej :)



 


sobota, 14 grudnia 2024

Niezbyt boski dom celtyckiego boga mórz


Gdzieś w którejś, o dziwo całkiem dobrej, książce poświęconej Wyspie Man wyczytałam, że "House of Manannan najbliżej jest do tematycznego parku rozrywki w tym kraju, choć rzecz jasna jest on znacznie bardziej edukacyjny niż Disneyland". Powiem tak ‒ zbrodnią, albo przynajmniej wysoce karalnym występkiem powinno być umieszczanie Disneylandu i House of Manannan w tym samym zdaniu. 


Powiem nawet więcej. Lekko bym się wkurzyła po wizycie w tym muzeum (bo to jednak muzeum jest, nie żadna Energylandia czy inny Disneyland, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), bo w normalnych warunkach uznałabym te 26£ (za dwa bilety) za pieniądze wyrzucone w błoto. Ponieważ jednak wstęp do niego mieliśmy już opłacony, albo - jak kto woli - "darmowy", jako że na zamku Peel kupiliśmy sobie po Holiday Passie (30£ od osoby), to nie czuliśmy aż tak wielkiego rozczarowania. 


Poza tym samo muzeum znajduje się w bardzo bliskiej odległości od zamku, więc niejako żal było nie zaliczyć kolejnej atrakcji. Wraz z momentem zakupu Holiday Passów postawiliśmy sobie za cel dotrzeć do jak największej liczby zabytków, które obejmuje, aby mieć poczucie dobrze wydanych pieniędzy. 


Generalnie może nie jest to zła atrakcja, jeśli ktoś lubuje się w muzeach (ja już chyba jakiś czas temu przestałam), albo kiedy pogoda na wyjeździe wyjątkowo nie sprzyja. Wtedy faktycznie można się tu schronić przed wichurą, na spokojnie poczytać te wszystkie tablice informacyjne, wysłuchać opowiadań, a także obejrzeć filmiki i wszystkie rekwizyty. 


Jednak jak na miejsce, które zostało wybudowane w 1997 za powalającą kwotę ponad pięciu milionów funtów, to ‒ delikatnie i dyplomatycznie mówiąc ‒ szału nie robi, choć mamy w naszym pięknym polskim języku bardziej adekwatny kolokwializm na takie okoliczności. A powiem nieskromnie, że mam niemałe porównanie, bo w zasadzie całą swoją podróżniczą młodość spędziłam zwiedzając na wyjazdach przeróżne muzea. Owszem, Wyspa Man ma w moim sercu szczególne miejsce, zawsze będą ją z rozrzewnieniem wspominać, ale niekoniecznie będę z czułością uśmiechać się na myśl o House of Manannan. 


Pewnie nie pamiętacie z  poprzednich wpisów, więc Wam przypomnę. Manannan to mitologiczny bóg morza, któremu ponoć wyspa zawdzięcza swoją nazwę. House of Manannan to w tłumaczeniu na język polski Dom Manannana, a nie żadne tam muzeum poświęcone Korze i zespołowi Maanam (żeby była jasność). 

Przestępując więc próg domu tego celtyckiego boga, który lubił spowijać wyspę mgłą, razem z nim przenosimy się do przeszłości, gdzie krok po kroku poznajemy jej bogatą historię: jej celtyckie korzenie, erę skandynawskich najazdów, owocny XIX wiek, kiedy to Peel było prężnym portem rybackim, a nawet poznajemy początki Steam Packet Company, armatora, który do dziś ma monopol na morskie połączenie Wyspy Man z Irlandią. I który, tak na marginesie, ma w swojej flocie katamaran o nazwie Manannan. 



Do najbardziej wyróżniających się eksponatów na pewno należy pełnowymiarowy Odin's Raven, Kruk Odyna ‒ replika łodzi wikingów. Łódź została skonstruowana zgodnie z oryginalnym wikińskim projektem, i przypłynęła tu prosto z Norwegii w 1979 roku w ramach obchodu tysiąclecia istnienia tutejszego parlamentu zwanego Tynwald. 


 

Ponieważ kiedyś już mieliśmy okazję obejrzeć prawdziwy drakkar wikingów podczas zwiedzania pewnego muzeum w Norwegii, ten już nie wywołał u nas większego zachwytu. Raczej wrażenie déjà vu, bo tak naprawdę nie widziałam w tym muzeum nic innowacyjnego. To wszystko już było. 


Ja tam prosta baba ze wsi jestem i się nie znam, ale dla mnie najciekawszy był tutejszy... sklepik i jego "eksponaty". Mają tutaj też fajną kawiarenkę. Z obłędem w oczach buszowałam pomiędzy pamiątkami, wybierając kolejne widokówki (ładne były choć drogie), a także pamiątki dla moich małych Irlandczyków i opiekunki do kotów. Wyszłam stąd obładowana jak rabuś z banku, ale jakże zadowolona. Niekoniecznie jednak mądrzejsza niż przed wejściem!