Niecałą
godzinę po opuszczeniu uroczej zatoki Niarbyl byliśmy już w zupełnie innych
stronach wyspy. Z południowego zachodu dotarliśmy do samego końca tego kraju ‒
jego północnego brzegu. Do punktu najbardziej wysuniętego na północ.
W zależności od obranej trasy te dwie atrakcje dzieli jedynie 40-50 km. Wyspa Man jest bowiem filigranowa jak porcelanowa laleczka. Świat jej mieszkańców zawiera się w 572 km². Ma jedynie 52 km długości i 22 km szerokości, co oznacza, że w ciągu jednego dnia z powodzeniem możemy dotrzeć na obydwa jej krańce.
Industrializacja tu nie dotarła. Zamiast świstu samochodów i pociągów ‒ gwizd wiatru, delikatne buczenie pszczół zwabionych tu żółto-fioletowym dywanem wrzosów i karłowatego kolcolistu zachodniego, klekot i skrzekot ptaków morskich, a także nieustanny szum morza. Morza, które niczym niestrudzony bard, zawsze ma na poczekaniu opowiastkę ze swojej "Księgi tysiąca i jednej nocy". Dla tych, którzy chcą słuchać.
Fascynujące, a jednocześnie pokrzepiające jest to, że pomimo upływu lat ten rozległy teren jest zadziwiająco dziewiczy i nadal jest królestwem zwierząt i ptaków, a nie ludzi. Dla wielu z tych ostatnich jest jednak rajem. Przybywają tu nie tylko miłośnicy latarń morskich, ale także pasjonaci ornitologii, botaniki, biologii morskiej, czy amatorskiej astronomii. I jak to bywa w raju, są tu zakazane owoce, których nie wolno zrywać. Ci, którzy nie potrafią tego uszanować, mogą zostać nie tylko z niego wygnani, ale także ukarani grzywną 5000£.
Nocną porą jest tu ciemno jak w hadesie. Atramentowa peleryna spowija całą okolicę, jak okiem sięgnąć. Zanieczyszczenie świetlne praktycznie tu nie istnieje, nie wliczając w to dzieła szkockiego inżyniera ‒ najstarszej na wyspie latarni (Point of Ayre Lighthouse), nieustannie pracującej od 1818 roku.
Te 600 akrów olśniewającego krajobrazu tworzy rezerwat przyrody znany tu jako, utworzony w 1996 roku, the Ayres National Nature Reserve. Całość znajduje się na najbardziej wysuniętym na północ krańcu Wyspy Man. Dalej jest już tylko morze. A niecałe 30 km stąd, niemal po przeciwnej stronie, znajduje się szkocki przylądek Burrow Head. Cztery błyski posyłane przez latarnię co dwadzieścia sekund są krótkimi sygnałami świetlnymi, ale tak mocnymi, że docierają właśnie tam ‒ do szkockich brzegów, do ludzi, którzy znajdują się po drugiej stronie morza.
Kilkaset metrów od głównej latarni, na kamienistej plaży, znajduje się trzykrotnie mniejsza latarenka, pieszczotliwie zwana przez latarników "Winkie". Wybudowano ją tu pod koniec XIX wieku. Później zaś nastał XX i przyniósł latarnikom wiele niepożądanych zmian. W 1993 roku byli już oni tutaj niepotrzebni, bo latarnia została zautomatyzowana. Z kolei w 2005 roku na emeryturę przeszła ogromna syrena przeciwmgielna, największy nautofon, jaki do tej pory widziałam.
Dla latarników XX wiek był początkiem ich końca, dla innych ‒ błogosławieństwem. Powszechne wyposażenie statków w radary nawigacyjne i GPS znacznie ułatwiło żeglugę morską ‒ nadawanie sygnałów dźwiękowych w XXI wieku mijało się już z celem.
Wiosną 2010 roku całkowicie wyłączono z użytku mniejszą latarnię, a następnie sprzedano. Dziś obydwa te obiekty znajdują się w prywatnych rękach. Małą można sobie dokładnie obejrzeć z bliska, duża jednak stoi za bramą zamkniętą na cztery spusty i opatrzoną tabliczką "prywatna posiadłość, zakaz wstępu".
Wiedziałam, że latarnia Point of Ayre jest imponująca i piękna, widziałam ją bowiem na kartach przewodników, ale nic mnie jednak nie przygotowało na to, co zastałam tutaj na żywo. Nigdy też, wcześniej ani później, nie widziałam już takich przepięknych fioletowo-żółtych połaci. Sierpień to jest zdecydowanie dobry miesiąc na podziwianie tutejszej roślinności.