wtorek, 25 lutego 2025

Czterech ojców i ona jedna ‒ poznajcie historię Lady Isabelli


Kiedy dotarliśmy na miejsce do ikonicznej atrakcji Wyspy Man, o mało nie odebrało mi mowy z wrażenia. Great Laxey Wheel było dokładnie takie: great ‒ wielkie. Kolosalne wręcz! Widziałam je już wcześniej na zdjęciach, jednak one nigdy nie oddawały jego rzeczywistych rozmiarów. Żeby naprawdę je docenić, trzeba stanąć oko w oko z tą atrakcją. Rzadko czuję się jak kruszynka, ale tu właśnie tak było. 


Można sobie żartować, że to ogromne koło wodne to niespełnione marzenie każdego chomika, jednak rzeczywistość już taka zabawna nie jest. Historia tego miejsca jest stara jak świat. To ponadczasowa historia ucisku i wyzysku: bogaci się bogacą, a biedota na to ich bogactwo pracuje w pocie czoła. Każdy zna opowieści tego typu. Jeśli nie z życia, to choćby z "Germinala" Balzaca. 


Cofnijmy się zatem do lat 80. XVIII wieku, bo to właśnie wtedy zaczyna się historia tego miejsca. To wtedy zaczęto wydobywać tu rudy ołowiu, cynku i srebra, były to jednak działania prowadzone na niewielką skalę przez małą grupkę spekulantów. Dopiero 50 lat później całe przedsięwzięcie nabrało rozmachu. Jako że odnotowano pierwsze znaczące dochody, zwiększono liczbę zatrudnionych górników do 200 pracowników. Kiedy brak rentowności przestał być problemem, pojawił się inny ‒ woda w dolnych partiach kopalni. Trzeba było ją jakoś wypompować. 


Tu na scenę wkraczają: Szkot, Walijczyk i Mańczyk (a w zasadzie to nawet dwóch). Nie, to nie będzie kawał o Rusku, Niemcu i Polaku. Raczej historia ojców Lady Isabelli, bo taki właśnie przydomek nosi to ogromne koło wodne, a jak doskonale wiemy ‒ porażka jest sierotą, sukces zaś ma wielu ojców.


Ojciec numer 1. Charles Hope. Ten, co zlecił wykonanie tego dzieła. Szkot. Polityk. Przez 15 lat pełnił funkcję gubernatora porucznika na wyspie. To na cześć jego żony nazwano tę atrakcję Lady Isabellą. 


Ojciec numer 2. Robert Casement. Mańczyk. Mózg całej operacji. Ten, który zaprojektował. Zaimplementował nowoczesną technologię do starodawnego konceptu koła wodnego. Bez niego by się nie udało. 


Ojciec numer 3. George W. Dumbell. Walijczyk. Prezes zarządu kopalni. Dumny i ambitny, adwokat i biznesmen, showman. To prawdopodobnie za jego przyczyną koło przyozdobiono triskelionem, symbolem Wyspy Man: trzema nogami w ostrogach, zwróconymi w różnych kierunkach. Mają one symbolizować m.in. niezłomność i zaradność. "Gdziekolwiek nie wyląduję, tam stanę na nogi" ‒ takie jest właśnie motto mieszkańców tego kraju. Pomysł fajny, wykonanie kiepskie. Normalnie na fladze wyspy i innych symbolach narodowych te nogi biegną w lewo. Tutaj natomiast przez niedopatrzenie stopy skierowane są w prawą stronę. 


Na mój rozumek tych ojców było tak naprawdę więcej: byli nimi także ci bezimienni robotnicy, którzy przez 4 lata mozolnie pracowali nad realizacją tego ambitnego projektu, nad umieszczeniem Lady Isabelli na kartach historii. Historia ma jednak to do siebie, że lubi pamiętać tylko o bogatych i wpływowych. 


Ostatecznie Lady Isabella urodziła się pod koniec września 1854 roku i choć dziś liczy sobie 170 lat, nadal zachwyca urodą i gabarytami. Ma prawie 22 metry średnicy, 50 ton wagi i 180 cm szerokości. A także dumny tytuł największego koła wodnego, które nadal działa!


Złota era nastąpiła 20 lat po wybudowaniu Lady Isabelli. To właśnie wtedy wydobywano tu rekordowe ilości rud cynku i ołowiu, a w kopalni zatrudniano aż 600 robotników. Akcjonariusze byli sowicie wynagradzani, a ci, którzy wykonywali czarną robotę, niestety nadal pracowali w opłakanych warunkach. Nadal wykonywali niebezpieczną, katorżniczą pracę, za którą otrzymywali niewspółmierne wynagrodzenie. 


Przed rozpoczęciem swojej zmiany wielu z nich musiało najpierw dotrzeć do pracy, co wiązało się z pieszym pokonaniem sporego dystansu i wystawieniem się na łaskę i niełaskę pogody. Później, już na miejscu, czekały na nich kolejne "atrakcje". Już samo dotarcie do wyrobiska znajdującego się jakieś 700 metrów pod ziemią zabierało im niemal godzinę. Prawie 60 minut schodzenia po drewnianych drabinkach. 


Z każdą kolejną minutą stawali się coraz bardziej ubłoceni i mokrzy, w skutek czego jeszcze zanim przystąpili do pracy, wyglądali jak obraz nędzy i rozpaczy. Jedynym źródłem światła była świeczka przymocowana do kasku, i to właśnie przy jej blasku wykonywano wszystkie prace. Po ich zakończeniu zaś znów musieli pokonać te kilkaset metrów, które dzieliło ich od powierzchni ziemi. Obolali, utrudzeni, tym razem musieli wspiąć się po drabinkach. 


I tak sześć razy w tygodniu przez cały rok. Z malutką przerwą na Boże Narodzenie i Wielki Piątek. 


Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, lata 80. XIX wieku przyniosły zmianę. I nie była ona dobra. Nie dość, że na rynku zbytu pojawiła się tańsza zagraniczna konkurencja, to do tego jakość surowca pozyskiwanego z kopalni Laxey zaczęła spadać. Niegdyś nowoczesny sprzęt stawał się coraz bardziej bezużyteczny i wyeksploatowany. Dla zakładu górniczego w Laxey zaczęła się nowa era w historii ‒ początek końca. Małym światełkiem w tunelu była dla niego restrukturyzacja w 1903 roku. Powiało wówczas świeżością: nowy kapitał, nowy sprzęt, nowa nadzieja. Ostatecznie jednak 17 lat później spółka przeszła w stan likwidacji. 


W 1922 roku lokalny biznesmen, Robert Williamson, zwęszył interes i odkupił trupa z zamiarem wskrzeszenia go. Plan może nie do końca wypalił, ale ten osobliwy "Frankenstein" działał jeszcze przez kilka lat, aż w 1929 roku na dobre zakończył swój żywot ‒ w ten oto sposób upadła ostatnia działająca kopalnia na wyspie, a wraz z nią zakończył się przemysł górniczy. Koło wodne znalazło się w impasie, ale nie życie górników. Wielu z nich wyemigrowało za pracą do USA, Australii albo Południowej Afryki.


I jak to w życiu bywa, tam, gdzie jest truchło, zaczynają krążyć padlinożercy. Szabrownicy i handlarze złomem szybko rozkradli wszystko to, co miało jakąkolwiek wartość. Tylko łut szczęścia sprawił, że Lady Isabella nie podzieliła tego samego losu. 


Tu na scenę wkracza ojciec numer 4. Ten, który ocalił. Na horyzoncie pojawił się on ‒ Edwin Kneale. Trzydziestodwuletni "rycerz na białym koniu", a tak naprawdę to lokalny budowlaniec. Jako jedyny dopatrzył się w ‒ nadgryzionej zębem czasu ‒ Lady Isabelli nieocenionej wartości historycznej i piękna.  


W grudniu 1937 roku wydzierżawił koło wodne z zamiarem odrestaurowania go i ocalenia dla przyszłych pokoleń poprzez udostępnienie go turystom. W 1946 roku stał się jej prawowitym właścicielem. Wpompował w nie mnóstwo swoich pieniędzy, pomimo tego, że ono już nie musiało pompować wody. Prace wykopaliskowe już dawno ustały. 


Dziewiętnaście lat później oddał Lady Isabellę w ręce państwa, zastrzegając uprzednio, że ma być cały czas utrzymywana w perfekcyjnym i działającym stanie. 


Lady Isabella to tak zwane koło nasiębierne o ruchu wstecznym, co oznacza, że jest ono od góry zasilane wodą. Już tłumaczę w prosty sposób, bez wdawania się w technikalia. Otóż okoliczna woda spływa sobie kanałami do cysterny na wzgórzu. 


Widzicie tę białą wieżyczkę, wokół której wije się 96 schodków niczym wąż boa? No więc zgromadzona w cysternie woda transportowana jest podziemną żeliwną rurą do podstawy tej wieży, a następnie na sam jej szczyt, gdzie płynie niezauważona pod platformą widokową. Z platformy spada na łopatki koła, a jej ciężar wprawia koło w ruch przeciwny do ruchu wskazówek zegara. 


Ponoć najwcześniejsza znana wersja koła wodnego pochodzi z III w p.n.e z Bizancjum. Choć żaden z wyżej wymienionych ojców nie wynalazł koła, to jednak wspólnymi siłami udało im się unieśmiertelnić Lady Isabellę i umieścić ją na kartach historii jako największe koło wodne na świecie, a to już coś, nieprawdaż? 



 

niedziela, 16 lutego 2025

Przeczytane, ale niezapomniane

Po długich dniach siedzenia jak na szpilkach w moje ręce trafiła wreszcie kolejna z książek Anny Herbich, poświęcona wyjątkowym polskim kobietom. O "Dziewczynach z Wołynia" pisałam tutaj. Tym razem padło na tom "Dziewczyn z Syberii" i, tak jak poprzednim razem, nie zawiodłam się. 


Jak stwierdziła jedna z bohaterek, Stefania Szantyr-Powolna: "Syberia była miejscem, w którym ludzka życzliwość niemal nie występowała. Była to kraina powszechnej brutalności, w której przetrwać mógł tylko najsilniejszy".

To właśnie w niej bolszewicy, chcąc nie chcąc, testowali teorię ewolucji Karola Darwina. I na szczęście dla nas wszystkich ci najsilniejsi i ci, do których uśmiechnął się los, przetrwali, by opowiedzieć przyszłym pokoleniom o tym, jak człowiek człowiekowi wilkiem jest. 


Pod względem estetycznym książka jest tak samo urodziwa jak poprzednia: porządna gruba oprawa, a treść nadal bogata w piękne, historyczne i archiwalne zdjęcia. Wiadomo, że każdy ma swój indywidualny poziom wrażliwości, nie uważam jednak, że spisane w niej wspomnienia są wyjątkowo wstrząsające czy makabryczne. Nie wywołała we mnie PTSD, czytałam ją z dużą przyjemnością, spokojnie spałam po nocach i nie zrywałam z łóżka z przeraźliwym krzykiem (a jeśli już, to dlatego, że ponownie zaspałam, bądź mój kot znów z impetem na mnie wskoczył!).

Od treści książki bardziej zasmucił mnie fakt, że wiele bohaterek, tych dzielnych kobiet ‒ naszego żywego skarbu narodowego, już prawdopodobnie nie ma, jako że "Dziewczyny z Syberii" ukazały się w 2015 roku, czyli dekadę temu. Już w tamtym momencie wiele z nich było mocno posuniętych w latach.

Dacie wiarę, że ta niesamowita kobieta, którą cytowałam nieco wyżej, Stefania Szantyr-Powolna, lekarka, hrabianka i bioterapeutka, nadal żyje? Parę miesięcy temu, 30 VII 2024 roku, obchodziła swoje setne urodziny!


W czasie czytania tej książki zrodziło się w mojej głowie pewne pytanie: czy dziś byłoby komu walczyć na wojennym froncie? Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nasi przodkowie zdecydowanie bardziej niż my doceniali swoją ziemię ojczystą. Wielu z nich przecież do upadłego walczyło o niepodległą Polskę. Nam było to dane. Za nic nie musieliśmy walczyć, ani przelewać krwi. Nie od dziś wiadomo, że najbardziej ceni się to, co się samemu wypracuje w pocie czoła, zaś to, co przyszło łatwo, traktuje się po macoszemu.

Pod koniec książki natrafiłam na słowa Zdzisławy Wójcik, nad którymi trochę dłużej się pochyliłam (o II Rzeczpospolitej): "Może to zabrzmi jak banał, ale to był naprawdę inny świat. Ludzie byli ulepieni z innej gliny. Harcerstwo, szkoła, patriotyczne domy. Świeże jeszcze opowieści o powstaniach i bojach o niepodległość. Zależało nam na czymś więcej niż tylko na osobistym powodzeniu. Byliśmy zahartowani, gotowi do poświęceń."

W 1960 roku padły słynne słowa pewnego amerykańskiego absolwenta Harvarda, irlandzkiego pochodzenia, znanego szerszemu gronu jak prezydent John F. Kennedy: "Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Pytaj, co ty możesz zrobić dla twego kraju."

Czy tylko ja mam wrażenie, że już od dawna nikt o to nie pyta, a co za tym idzie, coraz słabiej utożsamia się ze swoją ojczyzną, tak bardzo poniewieraną, niszczoną i osłabianą przez polityków?

Zakończę bardzo wymownym cytatem Aliny Chodkowskiej:

"W Związku Sowieckim kradli wszyscy. Bez tego nie byliby w stanie przeżyć. Najbardziej opłacało się zostać przewodniczącym kołchozu. Kadencja trwała pięć lat i taki człowiek mógł przez ten czas tyle nakraść, że ustawiał rodzinę. Nawet jeżeli kilka lat musiał potem przesiedzieć w kryminale za malwersacje, jego bliskim już niczego nie brakowało. Ich los był zabezpieczony."

Tej pani już od ponad dwóch lat z nami nie ma. Jej słowa brzmią jednak dziwnie znajomo, nie sądzicie?

A skoro niechcący zeszłam na temat polityki, to wspomnę tu także o innej interesującej pozycji z kategorii literatury faktu, choć dla mnie opisane w niej wydarzenia podchodzą bardziej pod horror albo co najmniej dramat. 


Mowa tutaj o "Szaleństwie tłumów" Douglasa Murraya, brytyjskiego dziennikarza, pisarza i komentatora politycznego, wydanym w 2019 roku. Książka zawiera tylko cztery rozdziały, za to o dość gorącej tematyce, bo poświęconym kwestiom, które w bardzo krótkim czasie potrafią mocno spolaryzować opinie rozmówców (geje, kobiety, rasa, trans). 


Autor odważnie obnaża hipokryzję i absurdy naszego świata. Przede wszystkim jednak jest powiewem świeżości w tej naszej nieciekawej rzeczywistości ‒ zachęca do chwili zadumy nad poruszonymi tematami i opisanymi zjawiskami. 


Murray wydał też "Przedziwną śmierć Europy", którą przeczytałam na początku minionego roku i która bardzo mi się podobała. W obydwu pozycjach głośno mówi o tym, o czym wielu z nas boi się napomknąć z obawy, że dostanie parszywą łatkę skrajnego prawicowca bądź paskudnego rasisty. 


 

Z zupełnie innej beczki - "This is My Sea" to jedna z lepszych książek, które czytałam, poświęconych tematyce żałoby. Tematyka nie należy do najłatwiejszych, warto jednak o tym mówić, bo choć żyjemy w XXI wieku, to mam wrażenie, że czasami nadal nie wypada poruszać pewnych tematów, aby ‒ broń Boże! ‒ ktoś nie poczuł się niekomfortowo. Tymczasem śmierć i żałoba to coś, co spotka każdego z nas. Jedynie na innym etapie i w innym stopniu dotknie. 


Autorka, Miriam Mulcahy, w dość krótkim czasie (bo czymże jest to 7 lat? Mrugnięciem oka, tak naprawdę) straciła znaczną część swojej rodziny: rodziców i siostrę. Ból po stracie był niczym zdradziecki prąd, który grozi utonięciem. Ona jednak okiełznała go, uczyniła swoim, oswoiła. Książka bardzo ładna pod względem językowym, poetycka, i przyjemna w odbiorze. 


Na sam koniec coś zdecydowanie najlżejszego ‒ słodka jak landrynka książka Malwiny Bakalarz, która zaintrygowała mnie swoim tytułem: "Jak zmieniłam życie w rok?", toteż w ciemno wypożyczyłam ją z biblioteki. Co poradzić, lubię inspirujących ludzi, lubię czytać o tych, którzy dostali od losu beznadziejne karty, a mimo to chwycili życie mocno za rogi, niczym rasowy matador, i stanowczo powiedzieli: "nie ze mną te numery, Brunner!". 

Jak odkryłam niedługo później, Malwina jest moją koleżanką "po fachu" i prowadziła bardzo popularny blog. Przejrzałam go z ciekawości, raczej nie zostanę tam na dłużej, bo jednak autorka właśnie tym trudni się zawodowo, co oznacza, że na stronie jest sporo produktów i współprac reklamowych, a tych jednak nie lubię u innych. Taki już niewierny Tomasz ze mnie ‒ nie kupuję (dosłownie i w przenośni) towarów zachwalanych przez tzw. influencerów. 


Pod względem wizualnym książka bardzo mi się podobała, może dlatego, że sama mam słabość do pudrowego odcienia różu, a tu go całkiem sporo. Pięknie wydana i ozdobiona w środku. Zaryzykuję stwierdzenie, że tak uroczej książki jeszcze nigdy nie czytałam. Jest w niej trochę przydatnych informacji, trików i podpowiedzi, które mogą przydać się niektórym osobom, jednak nie jest to nic szczególnie odkrywczego. 


Jestem jednak pewna, że Malwinie nie zależało na wynalezieniu koła, to już za nami, chciała jedynie w jednym miejscu zebrać wszystkie wskazówki i sposoby, które pomogły jej dokonać prywatnej rewolucji. Mimo wszystko całkiem fajna lektura.

Na uwagę zasługuje forma ‒ autorka bezpośrednio zwraca się w niej do czytelniczek, i używa przy tym niewyszukanego, prostego języka ‒ takiego, jakim posługujemy się na co dzień w naturalnej rozmowie. Jej książka pełni przez to funkcję takiej życzliwej przyjaciółki, której wiele z nas nie miało.


sobota, 8 lutego 2025

Na północnym krańcu Wyspy Man ‒ Point of Ayre


Niecałą godzinę po opuszczeniu uroczej zatoki Niarbyl byliśmy już w zupełnie innych stronach wyspy. Z południowego zachodu dotarliśmy do samego końca tego kraju ‒ jego północnego brzegu. Do punktu najbardziej wysuniętego na północ.


W zależności od obranej trasy te dwie atrakcje dzieli jedynie 40-50 km. Wyspa Man jest bowiem filigranowa jak porcelanowa laleczka. Świat jej mieszkańców zawiera się w 572 km². Ma jedynie 52 km długości i 22 km szerokości, co oznacza, że w ciągu jednego dnia z powodzeniem możemy dotrzeć na obydwa jej krańce.


Industrializacja tu nie dotarła. Zamiast świstu samochodów i pociągów ‒ gwizd wiatru, delikatne buczenie pszczół zwabionych tu żółto-fioletowym dywanem wrzosów i karłowatego kolcolistu zachodniego, klekot i skrzekot ptaków morskich, a także nieustanny szum morza. Morza, które niczym niestrudzony bard, zawsze ma na poczekaniu opowiastkę ze swojej "Księgi tysiąca i jednej nocy". Dla tych, którzy chcą słuchać. 


Fascynujące, a jednocześnie pokrzepiające jest to, że pomimo upływu lat ten rozległy teren jest zadziwiająco dziewiczy i nadal jest królestwem zwierząt i ptaków, a nie ludzi. Dla wielu z tych ostatnich jest jednak rajem. Przybywają tu nie tylko miłośnicy latarń morskich, ale także pasjonaci ornitologii, botaniki, biologii morskiej, czy amatorskiej astronomii. I jak to bywa w raju, są tu zakazane owoce, których nie wolno zrywać. Ci, którzy nie potrafią tego uszanować, mogą zostać nie tylko z niego wygnani, ale także ukarani grzywną 5000£.


Nocną porą jest tu ciemno jak w hadesie. Atramentowa peleryna spowija całą okolicę, jak okiem sięgnąć. Zanieczyszczenie świetlne praktycznie tu nie istnieje, nie wliczając w to dzieła szkockiego inżyniera ‒ najstarszej na wyspie latarni  (Point of Ayre Lighthouse), nieustannie pracującej od 1818 roku.


Te 600 akrów olśniewającego krajobrazu tworzy rezerwat przyrody znany tu jako, utworzony w 1996 roku, the Ayres National Nature Reserve. Całość znajduje się na najbardziej wysuniętym na północ krańcu Wyspy Man. Dalej jest już tylko morze. A niecałe 30 km stąd, niemal po przeciwnej stronie, znajduje się szkocki przylądek Burrow Head. Cztery błyski posyłane przez latarnię co dwadzieścia sekund są krótkimi sygnałami świetlnymi, ale tak mocnymi, że docierają właśnie tam ‒ do szkockich brzegów, do ludzi, którzy znajdują się po drugiej stronie morza.  


Kilkaset metrów od głównej latarni, na kamienistej plaży, znajduje się trzykrotnie mniejsza latarenka, pieszczotliwie zwana przez latarników "Winkie". Wybudowano ją tu pod koniec XIX wieku. Później zaś nastał XX i przyniósł latarnikom wiele niepożądanych zmian. W 1993 roku byli już oni tutaj niepotrzebni, bo latarnia została zautomatyzowana. Z kolei w 2005 roku na emeryturę przeszła ogromna syrena przeciwmgielna, największy nautofon, jaki do tej pory widziałam.


Dla latarników XX wiek był początkiem ich końca, dla innych ‒ błogosławieństwem. Powszechne wyposażenie statków w radary nawigacyjne i GPS znacznie ułatwiło żeglugę morską ‒ nadawanie sygnałów dźwiękowych w XXI wieku mijało się już z celem. 


Wiosną 2010 roku całkowicie wyłączono z użytku mniejszą latarnię, a następnie sprzedano. Dziś obydwa te obiekty znajdują się w prywatnych rękach. Małą można sobie dokładnie obejrzeć z bliska, duża jednak stoi za bramą zamkniętą na cztery spusty i opatrzoną tabliczką "prywatna posiadłość, zakaz wstępu". 


Wiedziałam, że latarnia Point of Ayre jest imponująca i piękna, widziałam ją bowiem na kartach przewodników, ale nic mnie jednak nie przygotowało na to, co zastałam tutaj na żywo. Nigdy też, wcześniej ani później, nie widziałam już takich przepięknych fioletowo-żółtych połaci. Sierpień to jest zdecydowanie dobry miesiąc na podziwianie tutejszej roślinności.