Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia Północna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia Północna. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 stycznia 2022

Kwadryptyk znad Morza Irlandzkiego: Suzan


Tego sobotniego poranka niebo było szare jak garnitur Pepa Guardioli. Spoglądałam na nie, siedząc w kuchni i pijąc kawę. W iRadio leciała jakaś głupia piosenka, a ja pomimo tego wszystkiego byłam idealnym ucieleśnieniem stanu zen. As cool as a cucumber. Najbardziej wyluzowany buddyjski mnich sprawiałby przy mnie wrażenie mocno znerwicowanego. Neurotyka, który na gwałt potrzebuje końskiej dawki środków uspokajających. Siostro, Xanax! LIKE NOW! 

 

Gdyby nie moje rozchybotane krzesło, zdecydowanie niegodne zaufania, może nawet wyciągnęłabym się na nim leniwie i oparła stopy o rant stołu. Gdyby nie to, że nie cierpię dymu tytoniowego, byłby to moment, w którym wyciągnęłabym papierosa, by dymem szarym jak niebo za oknem przypieczętować ten relaksujący i bezstresowy stan. 

 

Wyjazd do latarni to jedyny wyjazd, na którym pogoda nie ma dla mnie większego znaczenia. W zasadzie to im gorsza, tym... chyba lepiej. Bardziej nastrojowo, romantycznie i przytulnie.

 

A to był dopiero początek. Jak odkryłam nieco później, kiedy zasiadłam do komputera, tylko wygrana na loterii mogłaby uczynić ten dzień lepszym. W mojej skrzynce wylądował bowiem email od Suzan - house managerki sprawującej pieczę nad dwoma dziewiętnastowiecznymi domkami latarnika znajdującymi się w uroczym St. John's Point w hrabstwie Down w Irlandii Północnej. 

 

W normalnych czasach Suzan pełni rolę gospodyni - wita i oprowadza gości po posiadłości, a zanim sobie pojedzie, także odpowiada na ich pytania. Jako że normalne czasy umarły, kiedy narodził się COVID, zaniechano tego niejako sympatycznego procederu, i wszystko odbywa się teraz drogą telefoniczno-mailową. 


Na kilka dni przed godziną zero pozostawałam więc w kontakcie mailowym z Suzan, dopinając ostatnie guziki przed przyjazdem. I prawdę powiedziawszy, wtedy niekoniecznie byłam uosobieniem stanu zen. 


Z pierwszego maila dowiedziałam się bowiem, że - z uwagi na niemiłościwie panującego nam koronawirusa - z domków latarnika usunięto koce, narzuty, poduszki, gry planszowe, książki i ulotki (wszystko to, co znacząco wpływało na przytulność i nastrojowość w latarni w hrabstwie Donegal), ale oczywiście jak najbardziej można przywieźć swoje koce i poduszki. 


Oczami wyobraźni zobaczyłam wtedy ogołocony domek latarnika, a ta wizja tak mnie przeraziła, że prychnęłam złośliwie pod nosem: "fajnie, że dowiaduję się o tych zmianach już po dokonaniu rezerwacji! Co jeszcze trzeba przywieźć? Śpiwory i kombinezony ochronne?!", po czym spektakularnie przewróciłam oczami, ale tego na szczęście Suzan ani nie słyszała, ani nie widziała. 


Kolejne wiadomości były już jednak w zdecydowanie przyjemniejszym tonie i każdorazowo sprawiały, że na moje oblicze wypełzał uśmieszek zadowolenia nie zaś marsowy grymas. 

 

Suzan pisała, że na terenie posiadłości żyje rezydentka Ann z pokaźną czeladką zwierzaków: kurami, kogutami, owcami, jagniętami, a także kozą Daisy, która myśli, że... jest psem. I żeby dać znać Ann, jeśli Daisy będzie dokuczać. Tak gwoli ścisłości, to użyła stwierdzenia "if she is a pain", które w wolnym tłumaczeniu oznacza - ni mniej, ni więcej - "wrzoda na tyłku". 


Może gdybym miała choć dwie w pełni funkcjonujące szare komórki, skumałabym cza-czę. Może choć odrobinkę zaalarmowałoby mnie to stwierdzenie. Może zaświeciłaby mi się chociaż jedna czerwona kontrolka, ale... nie. Wtedy nawet przez sekundę nie przeszło mi przez myśl, że wkrótce na własnej skórze boleśnie przekonam się, jakim wrzodem potrafi być Daisy, a tuż po pierwszym spotkaniu błyskawicznie pomyślę sobie: "Daisy?! Jaka, kurde, znowu "Stokrotka"? Kto nadał jej takie durne imię?! Przecież to co najwyżej Grumpy Goat, a nie słodka i niewinna Stokrotka, jak mogłoby sugerować jej imię!". 


Naiwna i do końca niczego nieświadoma, jak ten indyk z popularnej rymowanki, co to myślał o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli, radośnie odpisałam Suzan, że "owce to ja zjadam na śniadanie" (w sensie: że się ich nie boję!), że niejedno jagnię piło moje mleko (z butelki, wszak - pomimo całej mojej miłości do zwierząt - daleko mi do wilczycy karmiącej własną piersią Romulusa i Remusa!), a tak w ogóle, to jestem wielką miłośniczką zwierząt i to właśnie z uwagi na nie zdecydowałam się na pobyt akurat w tej latarni, bo na pewno nie ze względu na jej położenie (tego nie dodałam), które absolutnie nie wydawało mi się tak spektakularne jak to tej donegalskiej latarni, w której byłam w 2020 roku. A tak poza tym, to jestem tak napalona na ten wyjazd, że autentycznie boję się, iż spowoduję samozapłon! 


I to właśnie w odpowiedzi na tego mojego maila, w którym bezwstydnie wyznałam jej, że jaram się jak pochodnia, Suzan napisała, że przesuwa godzinę zameldowania z czwartej na pierwszą (trzy dodatkowe godziny!!! Can life get any better than this?!), czym bezapelacyjnie sprawiła, że ten sobotni poranek naprawdę nie mógł zacząć się w lepszy sposób. 


Odurzona oparami szczęścia wystukałam szybko na klawiaturze krótką (jak na mnie) odpowiedź: "Suzan, kobieto, you made my day!!! Brak mi słów, by wyrazić swoją wdzięczność, a także czasu, bo skoro zameldowanie przypada na pierwszą, a jest już po dziewiątej, to znak, że czas ruszać w drogę!".


 

środa, 3 lutego 2016

Dark Hedges - mroczna, bukowa alejka z "Gry o tron"


Zdarzyło mi się parę razy usłyszeć z ust różnych Polaków tę samą, nieco żartobliwą, ale jednocześnie kąśliwą uwagę, według której to Irlandczycy są w stanie zrobić z największej ruiny i z najmniejszego kamienia największą atrakcję, będącą w stanie przyciągać dziesiątki, a może nawet setki tysięcy turystów. Najczęściej padały też wtedy stwierdzenia, że tej przedsiębiorczości i zaradności brakuje nam, Polakom, bo choć w kraju nad Wisłą nie brak ciekawych zabytków, niekiedy przerastających urodą te irlandzkie, wiele z nich pozostaje ciągle w cieniu.



Coś w tym jest, bo kiedy patrzy się na The Dark Hedges, można zadać sobie pytanie, jak to możliwe, że dwa rzędy kilkudziesięciu drzew rosnących wzdłuż Bregagh Road w hrabstwie Antrim, zdobyły taką sławę, że dziś z tym zakątku ziemi, można usłyszeć mieszanką najróżniejszych języków i spotkać ludzi z przeróżnych krajów świata.



Tutaj wypadałoby wprowadzić na scenę dwie postacie: Jamesa Stuarta i Grace Lynd i skoncentrować się na protagoniście. James urodził się w pierwszej połowie XVIII wieku i był najstarszym synem z gromadki sześciorga dzieci wielebnego Irwina Stuarta, który był wikariuszem w wioskach Ballywillan i Ballyrashane, leżących w pobliżu Dark Hedges.



James był arystokratą, a korzenie jego drzewa genealogicznego splatały się z tymi króla Jakuba (Jamesa) Stuarta I. Bo to właśnie on na samym początku XVII wieku nadał swojemu krewnemu, Jamesowi Stuartowi, ale nie temu z powyższego akapitu, rozległe ziemie w Irlandii. Pech polegał na tym, że krewnemu nie dane było cieszyć się z nadanych dóbr – zginął na morzu zanim postawił stopę na irlandzkim lądzie. W następstwie tych wydarzeń ziemia została przekazana wnukowi króla, Williamowi, i na długie, długie lata pozostała w rękach rodziny Stuartów. To tu urodził się bohater naszej dzisiejszej historii, też James. Mam nieodparte wrażenie, że nasz Jan Kowalski to odpowiednik anglosaskiego Jamesa Stuarta ;)



Szacuje się, że w 1775 roku James wybudował Gracehill House, dom nazwany tak na cześć swojej ukochanej żony Grace, z którą to w wolnych chwilach zaludniali planetę kolejnymi potomkami, a mieli ich aż dziewięcioro. A skoro James spłodził już syna, wybudował dom, to przyszła kolej jeszcze na drzewo. A konkretnie na ponad 150 drzew. Buków. Alejkę prowadzącą do ich okazałej, ale jednocześnie skromnej posiadłości, bo wzniesionej w georgiańskim stylu odznaczającym się raczej minimalizmem i prostotą niż barokowym przepychem, obsadzono bukami, które miały podkreślać urodę posiadłości i robić wrażenie na wszystkich tych, którzy zmierzali do ich domu.



Lata mijały, zmieniały się generacje zamieszkujące dom, zmieniał się klimat polityczny, a buki rosły i mężniały, aż osiągnęły wysokość kilkudziesięciu metrów. Ich gałęzie romantycznie splatały się ze sobą niczym para spragnionych kochanków, tworząc żywy i żyjący tunel. W międzyczasie zaś część terenu przylegającego do Gracehill House przekształcono w pole golfowe, a dom sprzedano, otwarto w nim bar i restaurację, a także utworzono Hedges Hotel. Nowi właściciele chyba jednak mało wiedzą o historii tego miejsca, bo na facebookowej stronie Gracehill House widnieją takie informacje jak ta, że dom zbudował około 1775 roku, dla swojej żony Grace, sam król Jakub Stuart, który to miał utopić się w Morzu Irlandzkim. Nawet zakładając, że chodziło im o króla Jakuba II Stuarta, pieszczotliwie zwanego czasem na Zielonej Wyspie jako „James the Shit”, informacje te są nieprawdziwe, bo w 1775 roku król mógł co najwyżej przekręcać się w trumnie, albo budować domki z kart w niebie, ale na pewno nie posiadłość Gracehill. Poza tym król ani nie miał Grace za żonę, a nie utopił się w morzu, choć śmierć miał tylko odrobinę lepszą [udar mózgu].



Jeszcze kilkanaście lat temu mało kto wiedział, czym są Dark Hedges. Co zabawniejsze, niektórzy z mieszkańców okolicznych wiosek i miast dowiedzieli się o ich istnieniu dopiero po tym, jak bukowa alejka wystąpiła gościnnie w pierwszym odcinku drugiego sezonu „Gry o Tron”. Serial w błyskawicznym tempie zyskał miliony fanów, z czego tysiące z nich gotowe są przyjechać właśnie tu, do hrabstwa Antrim w Irlandii Północnej, by na własne oczy zobaczyć to, co widzieli na szklanym ekranie, i by osobiście doznać magii, którą to wielu przypisuje tym mrocznym bukom.



Widać to niemalże o każdej porze dnia, każdego dnia i każdego miesiąca roku. Trzeba mieć sporo szczęścia, by przyjechać na miejsce i mieć je tylko dla siebie. Przy sprzyjających warunkach będziemy musieli dzielić je z jeszcze jednym samochodem, może dwoma. W scenariuszu z piekła rodem na drogę wypełzną miłośnicy serialu ciasno upakowani do taksówki bądź autobusu. I będą mieć gdzieś innych. Świadomie lub nie, a może po prostu bezmyślnie, będą psuć kadr zdjęć, parkować pojazdy wzdłuż drogi zamiast zostawiać je na pobliskim parkingu, robić inne rzeczy i testować pokłady Twojej cierpliwości.



Słychać czasami głosy niepokoju i skargi na nierozważnych turystów. Że zachowują się jak święte krowy - w dodatku z samobójczymi skłonnościami - bo chodzące środkiem drogi, która jest przecież dość często używana nie tylko przez przyjezdnych, ale przede wszystkim miejscowych. Że niszczą pobocza dróg ciągle tam parkując, że wystarczająco nie szanują przyrody. Ostatnie wydarzenia pokazują jednak dobitnie, że niesamowitym bukom chyba najbardziej zagraża sama… natura, co w nocy z czwartku na piątek udowodniła szalejąca na wyspie Gertruda, wyrywając dwa z potężnych i zabytkowych drzew oraz uszkadzając gałęzie innych. Drzewa są piękne, ale już dawno osiągnęły swoją dojrzałość i jak wszystko, co żyje, przechodzą przez proces starzenia. Niektóre z nich zwyczajnie nie mają szans z potężnymi wichurami, które w ostatnim czasie dość często nawiedzają Irlandię.


https://www.youtube.com/watch?v=LrcMK5FJBew


Do Dark Hedges warto przyjechać drugi raz, nawet jeśli już wcześniej się je widziało. Bo mimo że ogólny obraz jest taki sam, to jednak takie czynniki jak pora dnia, pora roku, cienie, czy promienie słoneczne mozolnie przedzierające się przez korony drzew mają duży wpływ na postrzeganie alejki. Może być mrocznie, nastrojowo, pięknie, metafizycznie a nawet strasznie.



Bo jeśli wierzyć miejscowej legendzie po alejce przechadza się Szara Dama, której to pochodzenia nikt tak naprawdę nie zna. Jedni twierdzą, że to zagubiona dusza z dawnego, zapomnianego cmentarzyska, leżącego w pobliżu, inni że to zmarła w tajemniczych okolicznościach służąca z posiadłości Stuartów, a jeszcze inni, że to nie służąca lecz sama córka Jamesa – Margaret, znana w węższych kręgach jako Cross Peggy. Rozgniewana Gośka. Rysopis by pasował, wszak Margaret zmarła jako stara, a nawet bardzo stara panna, w wieku 89 lat. Wiadomo przecież, że skoro stara panna to musiała być wredna i zła, co nie? Nieśmiałe głosy donoszą też, że historyjkę o włóczącej się Szarej Damie wymyślili ojcowie zatroskani o cnotę swoich córek. A wszystko to, by odstraszyć je od wymykania się z domu do pobliskiego zakątka kochanków, gdzie młodzi mogli wśród starych drzew oddawać się cielesnym uciechom.


Piękna fotka autorstwa Dave'a Lally [klik]


I tak oto historia Dark Hedges, zwykłej a jednocześnie niezwykłej alejki bukowych drzew, niejako potwierdziła prawdziwość efektu motyla. Rację miał Edward N. Lorenz: trzepot skrzydeł motyla może doprowadzić do huraganu na drugim krańcu świata. Tak błaha czynność jak posadzenie drzew może nie zrewolucjonizowała życia ludzi, ale sprawiła, że wielu, wielu z nich, rozrzuconych po całym świecie, zrobi niemal wszystko by tu dotrzeć.

wtorek, 24 lutego 2015

Szlakiem irlandzkich jaskiń: Marble Arch Caves


Budzik zadzwonił o szóstej piętnaście w niedzielę. Kilka sekund później umilkł – bynajmniej nie dlatego, że rozprysnął się na sto kawałków uderzając o ścianę. To był mój dzień wolny, ale mimo to ochoczo wstałam z łóżka, co – chciałabym odnotować - było dla mnie nie lada wyczynem. Odkąd Pani Jesień przegoniła lato, poranne pobudki nagle okazały się być dużo bardziej bolesne. Opuszczenie ciepłego i wygodnego łóżka – jawiącego się jako schron – kiedy za oknem panuje mrok, zaczęło zakrawać na jedną z największych podłości losu. Z nadejściem jesieni powoli też zaczynałam hodować zrozumienie dla osób notorycznie korzystających rano z fenomenu drzemek. Dla mnie – w zasadzie od zawsze – ta funkcja w telefonie mogłaby w ogóle nie istnieć. Drzemka? Po co to komu potrzebne? Taka była dotychczasowa reakcja osoby, która w pięć sekund po tym jak odezwał się budzik, była już na nogach.



Normalnie zostałabym w łóżku co najmniej dwie godziny dłużej. Jednak tego dnia byłam zbyt podekscytowana – plan niedzieli miałam ustalony co najmniej kilkanaście godzin wcześniej. Kilka miesięcy wcześniej wpadłam na pomysł zwiedzenia wszystkich irlandzkich jaskiń udostępnionych turystom. Doszłam do wniosku, że czas wyrobić sobie swoje zdanie. Dotychczas spotykałam się ze sprzecznymi opiniami – co dla jednych było super jaskinią, dla innych okazywało się być popierdółką nie wartą zachodu. Odhaczanie punktów z mojej listy szło mi do tej pory nad wyraz dobrze i szybko. A we wspomnianą niedzielę miałam zaliczyć przedostatni punkt na mojej liście. Miałam, bo nie zrealizowałam. Nie do końca. Ale o tym za chwilę.



W ojczyźnie leprechaunów zwykło się mawiać: In Ireland the inevitable never happens and the unexpected constantly occurs. Zaprawdę powiadam Wam, to jedna z największych mądrości tego świata. Przypomniałam sobie o niej, kiedy dotarłam do celu mojej wycieczki, do Marble Arch Caves. A chwilę później na myśl przyszła mi jeszcze jedna mądrość: shit happens every day.



Wszystkie szanujące się przewodniki po Irlandii radzą, by przed przyjazdem do tej jaskini uprzednio zadzwonić. Bo na miejscu możemy się rozczarować. Jaskinie Marmurowego Łuku, bo tak tłumaczy się nazwę Marble Arch Caves, leżące w hrabstwie Fermanagh, wchodzą w skład tamtejszego geoparku, którego walory zostały docenione przez UNESCO. Jaskinie są tłumnie odwiedzane, a że w ich wnętrzu płynie rzeka, bywają też zalewane. Bo jak wiadomo w Irlandii przez dziewięć miesięcy pada deszcz, a przez pozostałe grad.




Efekt rozmowy telefonicznej wykonanej w sobotnie popołudnie był jak najbardziej pozytywny. Nie dość, że dostaliśmy zielone światło – zwiedzanie normalnie się odbywało – to jeszcze zostaliśmy wpisani na listę chętnych na niedzielną podróż do wnętrza ziemi. Moja ekscytacja urosła do niebotycznych rozmiarów. I chyba też przesłoniła mi resztkę realizmu, bo będąc w drodze do jaskini, mogłam się spodziewać wszystkiego - mandatu, kapcia, wypadku, nawet renifera na drodze i UFO na niebie – ale nie tego, że nie zwiedzę jaskini.



Zatem wyobraźcie sobie moją minę, kiedy chwilę po dotarciu na miejsce dowiedziałam się, że z powodu nocnych opadów deszczu najprawdopodobniej nie będzie można zwiedzać jaskini. Jakich opadów deszczu? What the heck? Padało, owszem, ale nie w moim hrabstwie. Przez pewną część drogi jechaliśmy w deszczu o normalnym natężeniu, ale nawet ten namacalny fakt – kropel rozbryzgujących się na aucie – nie podsunął mi czarnego scenariusza. Moja świadomość nie została skażona ani nawet jedną myślą typu: a co jeśli poziom wody w podziemnej rzece wzrośnie? Takiej opcji po prostu nie było. Nie w mojej głowie.




Na ostateczną decyzję mieliśmy poczekać około dziesięciu minut. Wnętrze jaskini właśnie oglądano, by „ocenić straty”. I dopóki nie dostaliśmy potwierdzenia, ciągle żywiłam się nadzieją „a może jednak się uda”. Niestety. Chwilę później już wszystko było wiadomo. Poziom rzeki w jaskini wzrastał średnio o centymetr na dziesięć minut i z oczywistych względów bezpieczeństwa – zwiedzanie zawiera m.in. krótki rejs łódką – nie można było wydać zezwolenia na zwyczajowe oprowadzanie.



Pani w recepcji poinformowała nas jednak, że za chwilę pojawi się przewodniczka w celu odbycia z nami krótkiego, darmowego, 20-minutowego oprowadzania, bo jedynie na tyle mogą sobie pozwolić. Tego jednak nie można było nazwać mocno okrojoną wersją normalnego programu zwiedzania. To był tylko przedsmak, ale – jak się okazało niedługo później – cudowna namiastka tego, co oferują Marble Arch Caves.




Mokrą ścieżką powędrowaliśmy za naszą młodą przewodniczką mówiącą z charakterystycznym północno-irlandzkim akcentem. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami tunelu, którego wnętrze momentalnie przywołało mi na myśl korytarze w brukselskim Atomium. Ale zanim do niego weszliśmy, przystanęliśmy na moment. Przewodniczka kreśliła przed nami zarys historii jaskini, a za drzwiami szalał żywioł. Huczało. To nie było tło do słów przewodniczki, to było coś, co rzucało się na pierwszy plan. Zapewne słyszycie podziemną rzekę – rzekła kobieta. A na usta cisnęło się, że ten hałas zbudziłby nawet umarlaka. Głuchy jak pień by usłyszał.



Po otwarciu drzwi zobaczyłam przyczynę zamknięcia jaskini i... zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie fanaberia przewodników – nie o takim zamknięciu sezonu marzyliśmy, rzekła później przewodniczka – ale konieczność. W punkcie, w którym staliśmy, woda nie była jeszcze nie wiadomo jak wysoka, ale już można było dostrzec zalane ścieżki. Jednak przede wszystkim można było SŁYSZEĆ. Słuchałam tego specyficznego odgłosu i rozumiałam, jak potężna moc wody kotłuje się w tym zamkniętym pomieszczeniu. To była ogromna siła. To był bezlitosny żywioł. Jaskinię opuściłam z żalem. Bo znalazłam się w sytuacji analogicznej do tej przedstawionej w bajce „Lis i bocian”. Dosłownie na wyciągnięcie ręki miałam coś apetycznego - coś, co igrało z moimi zmysłami - a mimo to nie potrafiłam tego dosięgnąć. Tak zapewne czuje się szczerbaty, kiedy ktoś podaje mu jabłko i sarkastycznie dodaje „smacznego!”.




Po obwieszczeniu decyzji o niemożliwości zwiedzania jaskini nasze morale boleśnie uderzyło o ziemię. Do podziemia wchodziliśmy w ciszy, nikt jakoś nie rwał się do dyskusji. Jednak kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, nie byliśmy już tacy cisi. Tam, we wnętrzu jaskini nasze morale na nowo się zregenerowało. Bo choć może wyglądać na to, że żywioł nas pokonał, to wcale tak się nie stało. Paradoksalnie wnętrze jaskini wypełniło mnie głębokim przekonaniem, że ta „walka” tak się nie skończy. Wiedziałam, że mój powrót w to miejsce to tylko kwestia czasu. Nieuchronność. Nie było możliwości, by moja przygoda z Marble Arch Caves zakończyła się w taki sposób. I właśnie ta świadomość napawała mnie radością. Smutek zagubił się gdzieś w mroku jaskini, na zewnątrz groty wyszła trójka wesołych ludzi. Słońce zaczęło się przebijać przez chmury, a my długo jeszcze staliśmy na zewnątrz dyskutując z przewodniczką, notabene równą babką.




Minuty niepostrzeżenie zlewały się w kwadranse, a my ciągle staliśmy i dyskutowaliśmy. Dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami. Dziewczyna opowiadała m.in. o tym, jak krnąbrni potrafią być turyści. Nie pytałam, której nacji najbardziej nie lubi, ale dało się wyraźnie wyczuć, że nie pała sympatią do Niemców, którzy tak na marginesie mieli także tego dnia przybyć liczną grupką. To miał być ich pierwszy punkt na trasie po Irlandii. A tu - surprise, surprise! – jaskinia zamknięta.  Szczęśliwym trafem nie doczekaliśmy momentu germańskiego najazdu – o tej porze centrum jeszcze świeciło pustkami – a kiedy Niemcy zapewne gnietli się w autobusie, my właśnie przeczesywaliśmy ścieżki w lesie przylegającym do centrum. Wspominam o tym, bo wizyta w Marble Arch Caves bez leśnego spaceru będzie zdecydowanie niekompletna.



Wędrowałam mokrymi ścieżkami, wdychałam świeże powietrze, słuchałam ptasiego śpiewu i odczuwałam niespodziewanie dużą satysfakcję z tego powodu. Miałam ten zakątek praktycznie dla siebie. Toteż nie krępowałam się: dotykałam mokrych od rosy paproci i pozwalałam fantazji popuszczać wodze. Dlatego kiedy wyobraźnia podsunęła mi myśl, że to magiczny las, nie skarciłam jej za to. Dziwnym trafem te realia – festony mchów i paproci, cała aura tego miejsca – pasowały mi do takiego wyobrażenia. I choć na swojej drodze oprócz kilku sympatycznych młodych Irlandczyków nie spotkałam nigdzie the little people, ani wróżek z gracją bujających się na lianach, lubiłam myśl, że to magiczny lasek.



Nie było tak, jak sobie to wymarzyłam, ale to wcale nie oznacza, że było źle. Być może dostałam pstryczek w nos od losu, ale dostałam też coś więcej - przedsmak przygody, której już teraz mówię tak. I wzorem Arniego Schwarzeneggera powtarzam: I’ll be back!


zmienność irlandzkiej pogody nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. U góry: Visitor Centre w czasie przyjazdu, na dole: w czasie odjazdu


środa, 24 lipca 2013

Enniskillen Castle - jeszcze jeden zamek na pojezierzu Fermanagh


„Pięknie tutaj” – wyszeptałam sama do siebie, opierając się o barierkę i patrząc na leżący po drugiej stronie jeziora Enniskillen Castle. Na szczycie Water Gate, chyba najczęściej fotografowanej i bezsprzecznie najładniejszej części zamku, tańcowała do melodii wygrywanej przez wiatr biała flaga z czerwonym krzyżem. Flaga świętego Jerzego, flaga Anglii. To tradycja sięgająca XVII wieku, kiedy żołnierze z Inniskilling Regiments [w zamku znajduje się muzeum poświęcone miedzy innymi tym oddziałom] walczyli dla Wilhelma III Orańskiego przeciw katolickiemu Jakubowi II Stuartowi.



Okolica jest w istocie bardzo ładna i choć zamek znajduje się niedaleko drogi, bez problemu można przysiąść na ławce i zatopić się we własnych myślach. Malowniczość pejzażu nie miała jednak nic do rzeczy – Hugh Maguire wytypował to miejsce jako idealne do zbudowania swojej twierdzy. Zrobił to ze względów czysto praktycznych. Był to początek burzliwego XV wieku, a on jako wódz klanu rządzącego Fermanagh musiał dbać o swoje bezpieczeństwo i interesy. Miejsce miało wspaniały potencjał defensywny i strategiczny, a to właśnie podobało się Hugh. Wzniesiono więc twierdzę, która nie tylko miała skutecznie odpierać ataki Anglików, lecz także lokalnych wrogich klanów, bo przecież tych również nie brakowało. Rody takie jak O’Donnell z Donegal czy O’Neill z Tyrone tylko czekały na dogodną okazję, by skopać tyłek przedstawicielom klanu Maguire, co zresztą częściowo udało się tym drugim na początku XVI wieku.




Oryginalna wieża wzniesiona tutaj przez klan Maguire została z biegiem czasu znacznie zmodyfikowana. Nie rozpoznalibyście jej, mówię Wam, bo to, co można oglądać współcześnie jest mutantem, który powstał w wyniku pochłonięcia szczątkowej części oryginału i wielu poważnych przeróbek naniesionych w późniejszych okresach, kiedy po klanie Maguire pozostało jedynie wspomnienie.




W XV wieku zobaczylibyśmy zgrabną wieżę obronną powielającą wzór wielu innych ufortyfikowanych wież mieszkalnych o kilku kondygnacjach. Ta najniższa wykorzystywana była najprawdopodobniej jako przechowalnia, lub skład broni, pierwsze piętro jako miejsce przeznaczone do biesiadowania, a wyższe kondygnacje jako sypialnie i pomieszczenia zarezerwowane dla wodza i jego najbliższych. W ówczesnym czasie Maguire’owie nie posiadali tak dużych okien. Są one symbolami spokojniejszego okresu dodanymi do wieży gdzieś w XVIII wieku. Hugh ani jego następcy nie mieli ich, bo przede wszystkim nie potrzebowali takich udogodnień. Po pierwsze wieża straciłaby wiele ze swej defensywnej funkcji, a po drugie w tamtych czasach szkło było towarem luksusowym. A za luksusy trzeba było słono płacić. Wieża, a raczej jej marne pozostałości, to najstarsza część składowa zamkowego kompleksu. Dzisiaj pełni ona funkcję muzeum.




Mówiąc o historii zamku Enniskillen, nie sposób pominąć osobę kapitana Williama Cole’a, angielskiego osadnika z Devon. To z jego polecenia wybudowano wspomnianą na samym początku Water Gate. Cole otrzymał zamek na początku XVII wieku i to właśnie wtedy przystąpił do przeróżnych przeróbek i do wybudowania rezydencji dla siebie i swojej rodziny. Water Gate wzniesiono w 1614 roku w zasadzie bez jakiejś konkretnej przyczyny. Ta część zamku nigdy nie pełniła funkcji, na którą mogłaby wskazywać jej nazwa. Water Gate to nic innego jak wodne wrota, śluza.




Gdyby w XVII wieku Cole posiadał laptopa, cyfrówkę, naszą klasę albo facebooka, to zapewne zrobiłby sobie „sweet focię” na tle Water Gate i wkleił ją na swoim profilu. Dla szpanu. Nie miał jednak tych zdobyczy techniki, więc Water Gate musiała przemawiać sama za siebie. Jej uroda była niepodważalna, a przekaz prosty: tu mieszka ważna osobistość. Dwie zgrabne bartyzany z uroczymi kroksztynami i stożkowatymi daszkami – całość zbudowana jest w szkockim, magnackim stylu. Perfekcyjnym dla pana na włościach.




Pod koniec XVIII wieku zamek zaadaptowano na wojskowy magazyn znany jako Castle Barracks – tak na wszelki wypadek, gdyby Francuzi postanowili zaatakować w czasie wojen napoleońskich. Zamek pełnił tę funkcję aż do 1950 roku. Później budynki poddano pracom konserwatorskim, by czternaście lat później udostępnić je zwiedzającym.





Zamkowy kompleks jest na pierwszy rzut oka bardzo obszerny, jednak w miarę zwiedzania okazuje się, że obiektów udostępnianych turystom jest mniej niż mogłoby się wydawać. Wiele z nich to zwyczajne baraki. Do ciekawszych budynków zaliczyć można także Curved Range, obiekty z XIX wieku, które pierwotnie wykorzystywano jako stajnie. Na piętrze znajdowały się z kolei pokoje dla kawalerii, później przekształcono je na szpital. To właśnie tam poddawano opiece żołnierzy borykających się z owrzodzeniami nóg, jak również chorobami wenerycznymi. Łatwo się domyślić, że szpital ulokowany nad stajnią w połączeniu ze „zdobyczami” nauki w XIX wieku nie sprzyjał rekonwalescencji żołnierzy. Obecnie można tutaj oglądać m.in. wojskowe pojazdy.




Na koniec – paradoksalnie – wspomnę o Fermanagh Heritage Centre, czyli budynku, od którego rozpoczyna się całe zwiedzanie zamkowego kompleksu. Centrum Dziedzictwa Hrabstwa Fermanagh otwarto jakieś dziesięć lat temu, jednak dzięki profesjonalnemu projektowi budynek został ładnie wkomponowany w dużo przecież starszą całość kompleksu. Znajdują się tu przeróżne wystawy tematyczne.




Enniskillen Castle oceniam pozytywnie, choć prawdę powiedziawszy inaczej wyobrażałam sobie ten kompleks, odbywając w wyobraźni wędrówki po jego wnętrzu. Miejsce idealne dla osób zainteresowanych militariami. Inni mogą być nieco zawiedzeni, bo praktycznie całe zwiedzanie opiera się na podążaniu muzealnym, „martwym” szlakiem. Dużym plusem zamku jest jego malownicza lokalizacja.