Przedstawiłam
Wam tu niedawno arcyciekawą historię związaną z irlandzkim miasteczkiem
Youghal (przeczytaj), wtedy jednak skupiłam się na filmowej genezie "Moby Dicka".
Dziś z kolei chciałabym napisać coś więcej o samym pobycie w tym miejscu.
Zacznę
może od tego, że ten wyjazd przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jego
głównym celem był udział w występie irlandzkiego artysty, Patricka Sheehy,
ekswokalisty zespołu Walking on Cars. Koncert odbył się w pobliskim Ballycotton, o którym już Wam opowiedziałam w minionym roku (relacja).
Youghal to mała miejscowość (szczególnie w porównaniu do tych polskich), a
Ballycotton jeszcze mniejsza. I choć to właśnie w tę drugą celowałam, szukając
sprzyjającego noclegu, to ostatecznie nic z tego nie wyszło. Czy żałuję?
Absolutnie nie! Bo to właśnie jeden z tych przykładów idealnie obrazujących
powiedzenie "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło".
Gdzie przenocować?
Zaplecze
turystyczne jest tu całkiem przyzwoicie rozbudowane, jako że miasto od kilku
stuleci cieszy się mianem popularnego kurortu nadmorskiego, a długie i złociste
plaże przyciągają tu plażowiczów i amatorów morskich kąpieli. Można zatem
zdecydować się na nocleg w B&B, przyczepie kempingowej, hotelu przy
nabrzeżu, a nawet w domku latarnika przylegającym do XIX-wiecznej latarni.
Miejsce
jest niewątpliwie bardzo ciekawe (choćby ze względu na długoletnią historię
latarników z nim związaną, albo nietypowe położenie - latarnia "w
środku" miasta), lokalizacja piękna (na klifie), ale ci, co nie śmierdzą
groszem, raczej nie mają czego tutaj szukać.
Właścicielka,
rudowłosa Irlandka Saoirse, parę lat temu zmodernizowała dom, znacznie
uszczupliła portfel jego renowacją i promocją (w 2020 roku chatka latarnika
wystąpiła w bardzo popularnym tutaj programie "Home of the Year" i
dotrwała aż do finału), co też mocno odzwierciedla się w cenie. W zależności od
sezonu jest to nawet 400-450€/noc, co w połączeniu z opłatami za sprzątanie i
prowizją dla airbnb, daje czterocyfrową liczbę. Minimalny pobyt to dwie doby. Niegdyś
miałam to miejsce na oku, ceny były wówczas bardziej przyjazne, jednak jakiś
czas temu właścicielka je ujednoliciła i znacznie podwyższyła, więc nocleg w
tej latarni spadł na dół mojej listy.
Summerfield Lodge:
Za
ćwierć tej ceny znalazłam za to nocleg w sympatycznym B&B na wzgórzu, Summerfield
Lodge, z którego rozciągała się panorama na morze. Pokój był ciepły, łóżko
wygodne, łazienka mała, ale nowoczesna, z mocnym prysznicem. Śniadanie bardzo
smaczne, a nade wszystko właściciele - Barbara i Peter - bardzo pomocni i
życzliwi.
Gdzie zjeść/wypić?
Po
śniadaniu przegadaliśmy chyba z pół godziny, o wszystkim i o niczym, skorzystaliśmy
też z jej rekomendacji dotyczących jadłodajni, i jeszcze tego samego wieczoru
zameldowaliśmy się w "The Quays", gdzie cudem udało nam się dostać
stolik, musieliśmy go jednak zwolnić przed 19:00.
Dość szybko zrozumiałam,
dlaczego właśnie to miejsce Barbara określiła swoim ulubionym. Miało fajny,
bezpretensjonalny charakter, ładny wystrój świąteczny, miłą atmosferę i całkiem
przyzwoite jedzenie. Z przyjemnością bym tam wróciła.
Kolejnego
dnia udaliśmy się do pubu Paddy'ego Linehana, "Moby Dick's", o którym
już pisałam. Jednak naszym celem nie była strawa ani napitek - z uwagi na
wszystkie memorabilia filmowe lokal nieco przypomina muzeum.
Głupio mi jednak
było traktować to miejsce niczym darmowe źródło wiedzy i sensacji, więc
zamówiliśmy sobie po kawie i przysiedliśmy na jednej z sof, aby w spokoju ją
wypić.
Pani
barmanka, kobieta w średnim wieku, była dla mnie niesamowicie wyrozumiała,
przemiła, dostałam nawet taśmę, która była mi potrzebna do zaklejenia koperty, a
jedyny klient siedzący wtedy przy barze, uczynnie schodził mi z drogi, jakbym
była nie wiadomo jakim VIP-em, kiedy niczym niemiecki pancernik krążyłam po całym
lokalu i przyglądałam się poszczególnym pamiątkom. Onieśmieliło mnie to
przemiłe i ciepłe przyjęcie, tutaj również wróciłabym z wielką przyjemnością.
Na
pożegnalny lunch wybraliśmy restaurację "Clancy's" przy nabrzeżu, i
to również był udany wybór. Miejsce nieco bardziej formalne niż te dwa
poprzednie, ryba z frytkami była tutaj lepsza niż w pierwszym pubie, a mój wrap
z frytkami był wprost przepyszny!
Wrażenie popsuła nieco moja zupa. Chowder
Połówka był gorący, moja zupa zaś chłodna, a niczego tak bardzo nie lubię jak
chłodnych "gorących napojów": herbaty, kawy i zupy.
Zanim
jednak wyruszyliśmy w drogę powrotną, kolejny raz udaliśmy się na spacer po mieście,
tym razem jednak w świetle dziennym. Youghal jest urocze zarówno za dnia, jak i
nocą. Jako że był to okres przed Bożym Narodzeniem, miasto było odpowiednio
udekorowane, co nadawało mu przytulności i klimatu.
Ten
dzienny spacer znacząco wpłynął na nasz pozytywny odbiór tego miasta. I nie
mówię tutaj o walorach estetycznych, bo te choć nie bez znaczenia, bledną przy
ludzkiej dobroci i życzliwości.
To
był jeden z tych pięknych zimowych dni - słońce intensywnie świeciło od samego
rana, a szron pokrywał nawierzchnię. Miasto było nadal uśpione, bo chociaż
pogoda dopisywała, po nabrzeżu spacerowało niewielu ludzi.
Jednym z nich był
Irlandczyk wyprowadzający na spacer swojego niesfornego szczeniaka. Mijając się
z Połówkiem wymienił z nim grzecznościowe powitanie, po czym tajemniczy
nieznajomy zareagował na jego "Hi, how are you", przystając i
stwierdzając: "hej, to nie jest lokalny akcent z Youghal! Skąd przybywasz,
błędny rycerzu?" (aż chciałoby się odpowiedzieć: "z PGR-u
Ryczywół" - taki żarcik).
I
w ten niepozorny sposób rozpoczęła się ich przemiła pogawędka. Kiedy wyłoniłam
się zza winkla (byłam nieco w tyle, bo przecież jak na nawiedzoną turystkę
przystało, musiałam zrobić tysiąc niemal identycznych zdjęć), nieco zdębiałam,
bo panowie namiętnie ze sobą rozmawiali, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi, i
w pierwszej chwili tak właśnie pomyślałam, kiedy do nich dołączyłam - że Połówek
trafił na jakiegoś swojego znajomego i teraz zaciekle nadrabiają zaległości.


To
nie był nikt nam znany, ale człowiek z ogromnym potencjałem, żeby stać się
bardzo dobrym znajomym. Rozmowa bardzo dobrze się kleiła, zahaczała o wiele
wątków, a sam Irlandczyk okazał się człowiekiem nie tylko otwartym na innych,
ale także światłym - sam intensywnie podróżował w młodości, zwiedził wiele
krajów, miał też sporą lokalną wiedzę, bo serdecznie zachęcał nas między innymi
do wizyty w średniowiecznej świątyni, Saint Mary's Collegiate Church, kościele,
który jest wyjątkowy pod wieloma względami (odkryto w nim m.in. starożytne
ogrzewanie podłogowe) i jest jednym z najstarszych (jeśli nie najstarszym) w
Irlandii.
Ten
wyjątkowy kościół to tylko jeden z wielu ciekawych zabytków Youghal.
Osiemnastowieczna wieża zegarowa (Clock Gate) jest chyba tym, który najbardziej
rzuca się w oczy.
Dziś na szczęście nikt już nie zrzuca z jej okien wisielców.
To tu bowiem powieszono irlandzkich patriotów w XVIII wieku, tak ku przestrodze,
gdyby kolejnym nacjonalistom przyszły do głowy jeszcze inne głupie pomysły.
Wieża
służyła również jako tymczasowy areszt, wartownia i dzwonnica, a umieszczony na
niej zegar wskazywał czas. Co ciekawe, jej kopuła miała tylko trzy
tarcze zegara: jedną na wschodzie, jedną skierowaną na północ i jedną na południe.
W latach 70. XVIII wieku uważano bowiem, że lud zamieszkujący obszary położone
na zachód od Youghal, znajdujący się poza miejski murami obronnymi, nie musi
wiedzieć, która godzina.
A
właśnie! Miasto ma całkiem dobrze zachowane mury miejskie, i choć nie są one
tak okazałe jak te w walijskim Conwy, warto ruszyć ich śladem na to
niecodzienne spotkanie ze średniowiecznymi reliktami. Warto też dla widoków!