Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z życia wzięte. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z życia wzięte. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 stycznia 2015

Podsumowanie 2014 roku

Gdybym miała podsumować 2014 rok jednym słowem, powiedziałabym, że był to rok zaskakujący. Gdyby kilkanaście miesięcy temu ktoś powiedział mi, jakie zmiany mnie w nim spotkają, odpowiedziałabym, żeby czym prędzej zmienił dilera. I że to jedne wielkie brednie, bo nie wierzę, by choć jedna z przepowiadanych rzeczy się spełniła. W moim mniemaniu nic takiego nie miało prawa się zdarzyć. A jednak. To tylko potwierdza, jak niesamowicie nieprzewidywalne jest nasze życie. I że prawdę mówi przysłowie: „człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”.


Nie powiem, że łatwo było mi się pogodzić ze zmianami, które przygotował dla mnie los, ale teraz już wiem, że czasami nie warto walczyć z przeznaczeniem. Nie każda zmiana jest zła. A najlepsze decyzje niekiedy podejmuje za nas los. Nie my sami. Trzeba tylko wierzyć, że ta nowa droga prowadzi w lepsze miejsce, i pozwolić mu działać.


Prawda jest taka, że nie był to mój najlepszy rok, niemniej nie powinnam bluźnić i mówić, że był zły. Mam za co być wdzięczna, mam z czego się cieszyć, choć przez te kilkanaście minionych miesięcy musiałam trochę nagimnastykować się, próbując przeskoczyć kłody rzucane przez los prosto pod moje nogi. Dziś jednak z optymizmem patrzę w przyszłość, a wszystko w myśl zasady: let bygones be bygones. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. O przeszłości należy pamiętać, ale już niekoniecznie się w niej babrać.


Gdybym miała – tak jak Amerykanie robią to w Dzień Dziękczynienia - powiedzieć za co jestem wdzięczna, powiedziałabym, że za bliskie mi osoby. Bez nich nic nie byłoby takie samo. Za życie. Moje i moich bliskich. Za zdrowie, za prozaiczny, ale jakże ważny fakt, że mam dwie ręce i nogi, dach nad głową i pracę. Za to, że żyję w kraju, który uwielbiam, za to, że otaczają mnie życzliwi ludzie. Za to, że nie muszę codziennie wstawać i narzekać, jak mi źle w tej brzydkiej Irlandii i jak wredni są tubylcy.


Jestem wdzięczna za wszystkie odbyte wycieczki i choć z różnych powodów nie było ich tak dużo, jak bym tego sobie życzyła, każda z nich była fajna i każdą z nich będę ciepło wspominać. W zimne i nienajlepsze dni będę ogrzewać się myślami o nich, pamiętając że nawet po najgorszej burzy wychodzi słońce. Cudnie było powrócić w ukochane strony wyspy, na nowo się w nich zakochać. I na nowo utwierdzić się w przekonaniu, że Irlandia jest przepięknym krajem o klimacie nie do podrobienia.


Jestem wdzięczna za tę kocią gromadkę, którą mam pod dachem. Po raz pierwszy od jakichś piętnastu, może nawet szesnastu lat, mam znów swoje koty. Takie wychowane od małego, którym z przyjemnością mogłam zapewnić szczęśliwe „dzieciństwo”. Łatwo było przypomnieć sobie, jak się z nimi obchodzić. To takie naturalne uczucie dla wszystkich tych, którzy uwielbiają zwierzaki. Fajnie było patrzeć na cud porodu, na to, jak maluchy wesoło brykają, nieświadome tego, że na zewnątrz, poza ich małym, ograniczonym światem czai się zło. Czasami w postaci innego zwierzęcia, czasami w postaci człowieka. Fajnie było patrzeć, jak wychowują się razem, kradną mi ołówki i długopisy, gubią mleczaki i jak słodko śpią. To takie małe radości codziennego życia. A tak na marginesie - chiński horoskop jest do bani. 2014 to wcale nie był rok konia. Dla mnie zdecydowanie był to rok kota :) Sponsorowała go liczba 4 [bo tyle mam kociaków] i jej wielokrotność [bo obchodziłam 8 rocznicę życia na wyspie].


W 2015 rok wskoczyłam gładko i bezproblemowo i muszę stwierdzić, że ten nowy rok jest mocno przereklamowany ;) Tyle szumu wokół niego, tyle przygotowań, ekscytacji, a tymczasem nowy rok… łudząco przypomina stary. Robię rzeczy, które robiłam w starym, wyglądam tak, jak wyglądałam w 2014 i tak samo się czuję, choć jestem o rok starsza. Czytam książki, które dostałam, oglądam fajny i zabawny serial Lilyhammer, który budzi we mnie tęsknotę za Norwegią, gram w ciekawe gry sprezentowane przez hojnego i pamiętającego Mikołaja, robię przeróżne plany [bo w życiu trzeba mieć plan, a nie wirować bez sensu i bez kierunku niczym liść unoszony przez wiatr]. Generalnie jest mi dobrze. Life is good. Ale kto wie, może za parę miesięcy będę inaczej śpiewać ;)


Jako że minęło już parę dni nowego roku, a ja jeszcze nie miałam okazji złożyć Wam życzeń, czynię to teraz. Będzie banalnie, ale przecież na tych banałach-filarach opiera się nasze życie. Zatem szczęścia na każdy dzień roku, zdrowia, dobrych ludzi wokół i spełnienia wszystkich Waszych marzeń. Niech ten rok będzie dla Was przełomowy. Nie taki, jak sobie zaplanowaliście, ale jeszcze lepszy. Przy okazji dziękuję, że w tym minionym roku byliście ze mną. Wielkie dzięki za każdy komentarz [tu wyróżnić muszę Rose, która wygrywa wszystkie Internety, bo nikt nie komentuje tyle, co ona], za każde słowo otuchy, za każdy mail, za to, że niektórzy z Was wyszli z ukrycia i dali o sobie znać. A jeśli i Wy chcecie mi czegoś życzyć, to podpowiem Wam, że nowy rok to ciąg dalszy zmian. Oprócz zdrowia będzie potrzeba nam dużo samozaparcia [nie mylić z zaparciem!], odwagi, a także szczęścia i powodzenia na "nowej drodze", bo to one często leżą u podstawy sukcesu.


To tyle na dzisiaj. Dziś było słowne podsumowanie starego roku, a za niedługo zapraszam Was na obrazkowe, które w pierwotnej wersji miało być połączone z tym postem. Tylko jak zwykle się rozpisałam, i trzeba było zmienić plany.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Kot w dom, Bóg w dom

Ponoć świat składa się z trzech rodzajów ludzi: z psiarzy, kociarzy i nudziarzy. To już oficjalne i potwierdzone: jestem stuprocentową kociarą. A dla sąsiadów z osiedla pewnie „tą wariatką, która ma całe stado kotów”.



Teraz już wiem, że gdybym dziś miała określić się jako dog person albo cat person, bez cienia wahania wybrałabym to drugie. Jeszcze parę lat temu - zresztą co ja piszę,  jeszcze na początku tego roku! - nie umiałabym odpowiedzieć na to pytanie. Bo jak już niejednokrotnie wspominałam na blogu, uwielbiam zwierzęta i  zawsze, ale to zawsze, przez całe moje dzieciństwo miałam pod ręką jakiegoś czworonoga. Niekoniecznie puchatego i milusińskiego. Kiedy bowiem pewnego dnia znalazłam na podwórku nietoperza z uszkodzonym skrzydłem, podjęłam się wyzwania przywrócenia go do „używalności”. Niestety mój ambitny plan zniweczył nocą kot. Rankiem zastałam w pudełku tylko resztki skrzydła, ale nawet wtedy nie wytoczyłam kotom wojny.



Czasami mam wrażenie, że moim przeznaczeniem było zostać damską wersją dr Dolittle. Przez wszystkie lata mieszkania w Irlandii więcej znajomości nawiązałam z osiedlowymi kotami niż sąsiadami. W moim domu zawsze znalazło się coś do zjedzenia dla przygodnego przybłędy. Choć nie posiadałam swojego kota, często jakiś u mnie przebywał. Nie tylko ludzie nie gardzą darmowym noclegiem i cateringiem. Koty również.



W ostatnim czasie coraz częściej błogosławię dzień, w którym znaleźliśmy przed domem małą, czarną kulkę. Gdyby los nie wziął spraw w swoje ręce, dziś nie byłabym posiadaczką kotów. Odkąd bowiem mieszkam w Irlandii, wydawało mi się, że nie jestem idealną kandydatką na kociego właściciela. I nie było to jakieś marne usprawiedliwianie się, czy wzbranianie się przed czworonogiem. Ja autentycznie byłam przekonana, że taki kot nie byłby ze mną szczęśliwy. Bo co mu po właścicielu, którego przez większość dnia nie ma w domu? Co jak co, ale od dawna wpojone miałam, że zwierzę wymaga odpowiedzialności i poświęconego mu czasu. Tymczasem zaś ze zdziwieniem odkrywam, że nasza kocio-ludzka współpraca pięknie się odbywa, i co najważniejsze – na zasadzie symbiozy.


koci węzeł gordyjski, czyli policz nas, jeśli zdołasz :)



wyginam śmiało ciało ;)


Czasami wierzyć mi się nie chce, że aż pół roku temu odbierałam poród naszej kotki. Pamiętam to jak dziś. Ekscytacja pomieszana z obawami: jak ona sobie poradzi, jest przecież taka młoda. A co jeśli nie wykaże ani krzty instynktu macierzyńskiego? Dziś jest mi głupio, że w nią zwątpiłam – nie znam bowiem wspanialszej kociej matki, która z takim poświęceniem, z taką czułością i oddaniem zajmowałaby się swoim potomstwem. I która, ku zdziwieniu weterynarza i wszystkich naocznych świadków, karmiłaby je przez kolejne miesiące ich życia.



Życie lubi weryfikować nasze plany. Dlatego pomimo skontaktowania się z odpowiednią organizacją, nadal mamy pod dachem całą kocią rodzinę. Kotów, przez ludzką nieodpowiedzialność, jest dużo. O wiele za dużo. Więcej niż chętnych na nie. A ci, którzy chcieliby przygarnąć kociaka, mają nieraz niemałe wymagania. Czarny nie, bo be. Pechowy. Rudy za to tak. Gingery są urocze. Tak urocze, że chcący przygarnąć rudzielca, trzeba… zapisać się na listę oczekujących.



kocham moją siostrzyczkę!


A małe? Nasze małe są niesamowicie kochane. I wcale nie takie małe, jak sugeruje nazwa. Nazywam je tak z przyzwyczajenia. Rosną jak na drożdżach, uwielbiają pieszczoty brzuszka, regularnie przybierają na wadze, a samiec alfa już teraz, w wieku sześciu miesięcy ma ponad cztery kilo. Podobnie zresztą jak mama, która po odstawieniu małych od cyca i chyba także po sterylizacji nabrała wreszcie masy ciała i już nie wygląda jak podrostek, lecz pełna gracji dama. Macierzyństwo zdecydowanie jej służyło. Przeszła niesamowitą metamorfozę. Z małej, nie bójmy się tego słowa, upierdliwej i stroniącej od kontaktu z człowiekiem kotki, zamieniła się w przekochaną kicię. Słodką, wyciszoną, przytulaśną. Nie sposób jej nie lubić.



Małe też nieco się wyciszyły. Mają za sobą okres najgorszych szaleństw. Dzięki Bogu przestały traktować zasłony i jukę jak ściankę wspinaczkową, ale nadal są w domu pokoje, do których nie mają wstępu. Kiedy ostatnio włamały się do salonu, pokój wyglądał jak po przejściu tornado. Wszystkie poduszki zostały zrzucone na podłogę, a dywaniki, imitujące owczą skórę, mocno sponiewierane. Nie wiem, jakim cudem nie zrzuciły ze stołu szklanego pojemnika na świeczkę.


musi być kontakt z człowiekiem!



Ciągle zdarza im się drapać to, czego nie powinny, mimo że mają do dyspozycji drapak. Mimo wszystko jednak nie potrafię się na nie gniewać. A one najwyraźniej owinęły sobie nas wokół palca – doskonale wiedzą, jak zrobić pozycję, którą nas rozbroi. A w tym są mistrzami. I nieprawda, że koty to samotniki. Widzę, jak lgną do siebie, jak przytulają się w czasie snu, jak dbają o siebie nawzajem, bawią się razem i wiem, że w dniu, w którym będę musiała je rozdzielić, chyba pęknie mi serce.


wtorek, 16 września 2014

Ukotowani

Zawsze chciałam mieć konia. Odkąd pamiętam, od maleńkości. Właściwie to nie potrafię wyjaśnić, dlaczego akurat konia a nie na przykład krowę, jeża albo żyrafę. Może dlatego, że to czego nie mamy często wydaje nam się atrakcyjniejsze od tego, co już posiadamy? A może odpowiedzią na to pytanie jest zwyczajne i uniwersalne: BO TAK?


Jako wieśniaczka pełną gębą, prawie jak Mowgli wychowana wśród zwierząt, w zasadzie od zawsze miałam nieograniczony dostęp do dziadkowych krów, cielaków, królików, świń, kotów i psów. Ale nie do końca do koni. Koń to był dla mnie „rarytas”. Coś, co tylko czasami miałam na wyciągnięcie ręki.


Miło wspominam wizyty u wujka Franka. Prawie każdą z nich spędzałam głównie w… stajni. Rodzice w domu, a ja w oborze. Nie za karę, lecz z własnej woli. Bo w stajni znajdował się wujkowy Kasztan. Duży, mocny i potężny, a do tego przyjazny dzieciom. Nie mogłam nie przypominać mu, jak - pomimo swoich gabarytów - pięknym jest zwierzęciem z klasą.


Ale do czego zmierzam? Do tego, że w końcu los wysłuchał moich próśb i zesłał mi… kota. Oj tam, oj tam. Kot-koń, wielka mi tam różnica. Przecież jedno i drugie ma trzy litery i zaczyna się na k. Tylko naprawdę czepialska osoba ze smutnym lajfem robiłaby z tego jakiś problem. Przecież dostałam to, czego chciałam. Że nie do końca? Sama jestem sobie winna – pewnie niewyraźnie mówiłam czego, sobie życzyłam.


Ten Na Górze nakazuje, by utrudzonego wędrownika przyjąć pod dach, zapewnić mu strawę i gościnę. Nie mogłam zatem obojętnie potraktować czworonożnego gościa, który pewnego zimowego dnia pojawił się na naszym parkingu. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, żeby go zignorować, to naprawdę trzeba by było być oziębłym draniem, albo przynajmniej głuchym jak pień. Musicie bowiem wiedzieć, że wyjątkowo głośny to był sierściuch i zrozumiałym było, że albo się zgubił, albo ktoś mu w tym pomógł, albo zwyczajnie jest głodny.


Przygarnęli go zatem naiwniacy, nakarmili, wygłaskali, w kocu ułożyli, do którego to zresztą kocię wyjątkowo lgnęło, jakby widząc w nim futro przedwcześnie utraconej matki. I tę czynność naiwniacy powtarzali przez kolejne dni i tygodnie. W międzyczasie zaś kocie na tyle wydoroślało, albo przynajmniej dojrzało, że niepostrzeżenie zdążyło przejść w stan błogosławiony. Rad nierad trzeba było zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów. Nie mieliśmy tu bowiem do czynienia z niepokalanym poczęciem, bo winowajca był nam doskonale znany i yyyy… tak jakby dzielił z nami ten sam dom. Nie było nad czym się rozwodzić – ciężarna kotka zostaje z nami. To, co sobie oswoiłeś, jest twoje.


Jak na czarownicę przystało, miałam w Polsce dwa czarne kocury, ale no właśnie - to były kocury, a nie kotki.  Ciche, spokojne, bezproblemowe. Tymczasem zaś przyszło mi dzielić dom z drugą babą. I nieważne, że z kudłatą i czworonożną. Ważne że z babą. A te jak wiadomo, mają swoje humory, swoje fochy, swoje widzimisię. I ktoś to tolerować musi. Ktoś te miauki, kocie narzekania i zawodzenia słuchać musi. A jeśli myślicie, że tylko kobiety w ciąży napędzane są hormonami i mają swoje zachcianki, to się mylicie. Grubo. Kotki też je mają. Nasza nagle zrobiła się straszną przylepą. Tak, jak nigdy wcześniej jakoś specjalnie nie zabiegała o nasz dotyk, tak w ciąży nagle jej się to odmieniło. Gdyby tylko znalazła takiego łosia, który by się na to zgodził, kazałaby się głaskać przez jakieś 20h na dobę. Mogłam zapomnieć o czytaniu w pozycji siedzącej i o uzupełnianiu terminarza. Bo za każdym razem, gdy tylko usiadłam na łóżku i wyciągnęłam książkę lub notes, dwie sekundy później miałam już na kolanach kotkę.


Jeśli myślicie, że koty to cholerni egoiści, to tak – macie rację. Liczy się tylko kocia przyjemność. Nic więcej. Założę się, że gdyby akurat miało miejsce trzęsienie ziemi, a ja w pośpiechu rzuciłabym się w stronę wyjścia, moja kotka spojrzałaby na mnie z morderczym wyrzutem i gdyby tylko umiała mówić, wysyczałaby: Really?! Naprawdę jest coś ważniejszego niż moja porcja pieszczot?!


Jeszcze niedawno nie miałam żadnego kota. Dziś mam jednego dorosłego osobnika i kilka małych gangsterów. I muszę powiedzieć, że „kocierzyństwo” to świetna sprawa. Chociaż są takie momenty, kiedy mam ochotę poukręcać kociakom główki [szczególnie wtedy, kiedy w moje ciało wbijają się pazurki-igiełki], to jednak zdecydowanie częściej cieszę się, że dostałam od losu spóźniony prezent urodzinowy w postaci małej, głośnej i wystraszonej kotki. A kilka miesięcy później kolejny prezent. Tym razem imieninowy i to nie jeden, a nawet kilka.


Morał dzisiejszej historii jest taki: narzekasz na nudę? Spraw sobie kota. A najlepiej kilka kociąt. Zapomnisz co to nuda, cichy, czysty i spokojny dom.



najlepszy przysmak: lampka nocna


najlepsza zabawka: płatki kosmetyczne


wiewiórkot


codzienny przegląd Fak(o)tów


co złego, to nie my!


jaki znowu papier toaletowy? Ja tu przed chwilą pokonałem mumię!



czwartek, 4 lipca 2013

Gone With The Wind

Pochłonięta codziennością o mało co nie przegapiłam mojej kolejnej rocznicy pobytu na wyspie. Jasność spłynęła na mnie niespodziewanie w domowym zaciszu: to już lipiec, to już... czekaj, czekaj, nie wierzę! Siódmy rok życia w Irlandii! Zdziwienie zagościło na mojej twarzy, bo już dawno przestałam przeliczać tutejsze życie na miesiące i lata spędzone z dala od ojczyzny. A tu nagle na palcach skrada się nie byle jaka rocznica i bierze cię znienacka. Buu! – mówi. Uderza w głowę otwartą dłonią i z wyrzutem pyta: nie zapomniałaś o czymś?! Niczym sroga nauczycielka każe ci usiąść na krześle i podumać chwilę nad przeszłością, nad minionymi siedmioma [really?!] latami.


Siedem lat, szmat czasu. Tysiące dni, dziesiątki miesięcy i zapewne miliony sekund magicznie wciśnięte w jedną cyfrę – 7. Moja świadomość jeszcze nie do końca chce zaakceptować ten fakt. Moja kobieca duma tym bardziej się buntuje: bo jak to? Jestem już siedem lat starsza od tamtego momentu, w którym siedziałam w samolocie Ryanaira? Niemożliwe! Coś tu nie gra. Przecież mogę przysiąc, że to działo się n i e  t a k  d a w n o  t e m u, a siódemki zdecydowanie nie można podpiąć pod „nie tak dawno temu”.  Jeszcze ostatkiem siły próbuje się tłumaczyć, myśląc, że zaszła jakaś pomyłka. Złudzenia znikają tak szybko, jak rocznica z ironicznym uśmieszkiem na twarzy [ciągle mająca postać surowej belfrzycy] syczy: do the math! Policz sobie! [A ja już wiem, że musi być matematyczką, bo do tych nigdy nie pałałam sympatią]. Możesz to nawet zrobić na palcach. Jeśli musisz... – prycha lekceważąco. Liczę więc, ale bez pomocy rąk, i prawda nagle staje się naga i brzydka: siedem, nie ma wątpliwości. Nie zaszła żadna pomyłka. Jestem o siedem lat starsza, jestem o siedem lat bogatsza w doświadczenia. I teoretycznie o siedem lat mądrzejsza. Ale tylko wtedy, gdy przymkniemy oko i udamy, że nigdy nie słyszeliśmy o złośliwej teorii jakoby człowiek miał głupieć na starość.


Siedem lat temu po raz pierwszy znalazłam się na dublińskim lotnisku. Przyjemnie podekscytowana nowością i zachodzącymi zmianami w moim życiu, z miłością u boku i z dwiema walizkami, za którymi ukrywały się małe obawy o to, jak od teraz będzie wyglądało moje życie i czy uda mi się poszerzyć grono rodaków, dla których spełnił się Irish dream.


Wiele zmieniło się przez te siedem lat życia. Ja się zmieniłam, przede wszystkim sama Irlandia się zmieniła. Zmienili się Irlandczycy i ich pogląd na emigranckie otoczenie. Nie zmienił się dystans 2 500 km dzielący mnie od mojego rodzinnego miejsca, ale sama wyspa jakby się dramatycznie skurczyła. Coraz więcej tu miejsc, do których już dotarłam, coraz mniej tych, do których mogę dotrzeć. To trochę smuci. Każdy miecz jest jednak obosieczny, a to oznacza, że przez minione lata nie próżnowałam i robiłam wszystko, by poznać, by zrozumieć kraj, w którym żyję. Nie dodam  „by pokochać”, bo nad tym akurat nie musiałam pracować. Samo przyszło w błyskawicznym tempie. Jak to zwykle bywa z miłością.


Ciągle jeszcze nie dowierzam, że jestem już tutaj tyle lat. I ciągle zastanawiam się, jak to jest możliwe, że te wszystkie lata nie ciągnęły mi się nieznośnie, nie dłużyły w nieskończoność? Tak nagle wskoczyły w przeszłość, wyszły z mojego życia iście po angielsku [a może wypadałoby powiedzieć „po irlandzku?”]: cicho, bez pożegnania i zdecydowanie za szybko. Zostawiły mnie z nieco gorzką refleksją: czy tak właśnie wygląda całe życie? Upływając w oka mgnieniu? Gdzieś między pracą i domem? A gdzie czas na... życie? Takie w tempie adagio nie presto.


Ponoć największym złodziejem jest komputer. Za dużo czasu nam kradnie. A ja wysuwam własną tezę: niechlubny tytuł największego złodzieja wędruje do samego czasu. Bo to właśnie on kradnie nam to, co najcenniejsze: naszych bliskich, młodość, zdrowie... A czasami nawet ogniki z oczu. Mogłabym przysiąc, że miałam je wyjeżdżając do Irlandii. Niestety gdzieś się zagubiły. A może to proza życia je skradła? A może równie dobrze same umarły śmiercią naturalną, kiedy młodzieńcze ideały sięgnęły bruku? Kiedy nagle okazało się, że resztę dorosłego życia trzeba będzie spędzić głównie w pracy.


Nie ma się co smucić. Pierś do przodu, głowa do góry. Wszak siódemka to szczęśliwa liczba. Niech przyniesie mi dużo szczęścia w tym roku, tego sobie życzę. Bo jak do tej pory rocznica przyniosła mi tylko mikroskopijne zmartwienie: jak ją uczcić? Jakieś pomysły?

niedziela, 17 marca 2013

Migawki z parady w Dniu Św. Patryka

W zasadzie to nie wiem, po co nadal to robię. Bardziej chyba z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Od dobrych paru lat z okazji siedemnastego marca stawiam się co roku na okolicznościowej paradzie - niekoniecznie w miejscu mojego zamieszkania. 


Parady w małych mieścinach mają tendencję do bycia przewidywalnymi i nieco nudnymi, toteż żadna z obejrzanych jeszcze nie rzuciła mnie na kolana. Tkwię ‘w rozdarciu’ – z jednej strony chciałabym czegoś bardziej ekscytującego, barwnego, czegoś, co pokazałoby mi, że Irlandczycy potrafią się dobrze bawić, z drugiej strony jestem zbyt wygodnicka albo leniwa, by szukać niezapomnianych bodźców w stolicy. Kiedy pomyślę o tych tłumach przeciskających się po dublińskich ulicach, o tych korkach, to momentalnie tracę chęć na zapoznanie się z największa irlandzką paradą.

W tym roku miało być ciekawiej. Miało być Galway, ale nie wyszło. Podsuwam Wam zatem zdjęcia z małej parady z małego miasteczka, jakich w Irlandii wiele. Rewelacji nie było, ale czuję jakąś dziwną ulgę i satysfakcję, że byłam i zaliczyłam kolejną paradę. Nawąchałam się spalin z rur wydechowych przejeżdżających motorów, nieco zmokłam i choć warunki nie sprzyjały, udało się zrobić parę fotek. Tak dla potomności. I dla ciekawskich.



Irlandczycy mają swoje święto narodowe, swój Dzień Św. Patryka, a ja mam długi, trzydniowy weekend. Miło kłaść się do łóżka ze świadomością, że w poniedziałek nie trzeba iść do pracy.





piątek, 28 grudnia 2012

Jasełkowe perypetie

- Nasze przedstawienie nie zaczyna się o 19:00 tylko o 18:30 – rzekł mój znajomy sześcioletni Irlandczyk, dumny przedstawiciel Senior Infants.


- Seriously?! Ale nie próbujesz mnie zrobić w konia, co? – odpowiedziałam powątpiewając i nie bardzo rozumiejąc, dlaczego nagle – na dzień przed występem - szkoła miałaby przesunąć godzinę występu dzieci w szkolnych jasełkach.


- Nie kłamię – zarzekał się mały. Jak nie wierzysz, to popatrz do mojego dzienniczka, tam mam zapisane.


- Dobra, pokaż.


Patrzę i odczytać nie mogę, bo mały zdaje się zdradzać nadzwyczajne predyspozycje do pracy w konspiracji. Widzę przed nim świetlaną przyszłość jako agenta do kodowania wiadomości – odszyfrowanie tego co nabazgrał graniczy z cudem. I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli znalezienie świętego Graala albo Bursztynowej Komnaty nie wydaje się być łatwiejszym zadaniem.


Kłamał. Po skonsultowaniu wpisu z jego autorem, okazało się, że jasełka faktycznie zaczynają się wcześniej. Ale nie o 18:30 tylko kwadrans po szóstej.


- Bez sensu, wiesz? To w takiej sytuacji nie mogę Ci obiecać, że się pojawimy na Twoim występie. Połówek kończy pracę dopiero o 18:00, zanim dotrze do domu...


- Nasza grupa ma występować jako pierwsza.


- A to tym bardziej źle się składa. No nic. Zadzwonię do Połówka i mu przekażę.


***


Szczęśliwym trafem Połówek urwał się z pracy nieco wcześniej i już jakieś pięć po szóstej jechaliśmy do lokalnego GAA Centre, gdzie miały się odbyć długo wyczekiwane jasełka. Dość przestronna sala zapełniona była dopiero w 1/3. Omijając krzesełka z adnotacją reserved wyszukaliśmy przyzwoite miejsca dla siebie i rozpostarliśmy się wygodnie, od czasu do czasu zapuszczając żurawia na prawo i lewo w celu wyłapania twarzy znajomych i ich dzieci.


Nie zdziwiłam się, kiedy zegarek wskazał 18:15, a sala nadal nie była zapełniona. Nie wspominając o występie, który miał się przecież właśnie zacząć. So typical!


Piętnaście minut później nadal było gwarno jak w ulu. Znajomi dotarli, ale przedstawienie nadal się nie zaczęło. I, co gorsza, nic nie wskazywało na to, że się wkrótce zacznie.


Światełko w tunelu pojawiło się gdzieś w okolicach 18:40, kiedy do mikrofonu dobrał się dyrektor szkoły i oznajmił, że to już tuż, tuż, tylko oczekujemy jeszcze przybycia najważniejszej osoby. Dobra, poczekałam pół godziny, to zaczekam jeszcze parę minut – pomyślałam.


W efekcie o 19:00 na scenie wreszcie zaczęło się coś dziać. Pojawiła się pierwsza, najmłodsza grupa i od tego momentu czas zaczął płynąć przyjemnie i dość szybko. Już po kilku minutach śledzenia zachowania dzieci, można było wyłowić pierwsze talenty aktorskie. Z przykrością stwierdziłam, że mój znajomy zdecydowanie bardziej wpisuje się w grupę statystów niż showmenów. Choć wielokrotnie przerabialiśmy wspólnie cały scenariusz przedstawienia, a mały znał go na pamięć, na scenie – nie wiedzieć czemu – praktycznie milczał. Gdyby jakimś cudem zniknął wtedy ze sceny, chyba nikt poza naszą gromadką nie odnotowałby jego tajemniczej nieobecności. To też po części wyjaśniało, dlaczego nauczycielka nie obsadziła go w jednej z głównych ról i nie dała żadnej solowej kwestii mówionej.


Co nie zmienia faktu, że i tak wpatrywaliśmy się w niego z wielkim uśmiechem na twarzy i komentowaliśmy co zabawniejszą mimikę lub ruchy ciała. Ale to i tak było niczym w porównaniu z rozentuzjazmowaną mamuśką i jej siostrą z sąsiedniego rzędu. Od razu było widać, że kobieta stawia swoją pociechę na piedestale tak wysokim, że dziecko musi mieć głowę w chmurach. Bowiem w czasie występu drugiej, starszej grupy, wydawało się, że krzesło mamuśki wyścielone jest gwoździami. Kobieta nieustannie podrywała się z miejsca, machała w ciemności do swojej pociechy – która w żadnym razie widzieć jej nie mogła – a dla uskutecznienia swego działania dodawała efekty dźwiękowe i wymachiwała włączonym iPhonem. Świecącym ekranem w stronę sceny.


Po nieco słabszym i mniej interesującym dla mnie wystepie drugiej grupy nastała przerwa. I jasność. Światła wyznaczyły Połówkowi zbawienną drogę do toalety, a dyrektor szkoły gorąco zaczął namawiać do wzięcia udziału w loterii. Nagrody ulokowano na samym początku sali, a co bardziej sceptyczni pofatygowali się, by ocenić, czy warto pozbyć się z portfela kilku euro na los.


Panie hostessy zgrabnie lawirowały wśród tłumu, sprzedając jeden ‘pasek’ złożony z kilku numerków za 5 euro, a trzy za 10. Pech chciał, że Połówek udał się do WC w towarzystwie portfela, co przysporzyło mi nieco zgryzoty, bo zapragnęłam zmierzyć się z fortuną i nabyć loteryjne bileciki, a żadną gotówką nie dysponowałam. Przezornie zadbałam jednak o to, by przed wyjściem z domu zabrał jakieś drobne. Tak na wszelki wypadek. Na loterię na przykład.


Przed trzecim, najdłuższym występem, mieliśmy już w garści trzy paski z loteryjnymi numerkami i byliśmy o krok od przekonania się, czy zrobiliśmy dobry użytek z 10 euro. Przedstawienie - choć pomysłowe, zabawne i świetnie zagrane -  było nieco przydługie. Choć wcale nie byłam przekonana, czy to czasem trudy dnia nie dają mi się we znaki.


Jasełka zamknął skecz w wykonaniu jednego z uczniów i dyrektora. I właśnie to – jak potem słusznie zauważył Połówek – pokazało, jak wiele luzu i dystansu do siebie mają Irlandczycy. Pokrótce wyglądało to tak: dyrektor pytał, chłopiec udzielał błyskotliwych i żartobliwych odpowiedzi. Mała próbka:


Jak nazywa się osoba, która mówi mimo tego, że wszyscy stracili zainteresowanie i nikt jej nie słucha? – Nauczyciel - odparł chłopiec błyskając zębami w szerokim uśmiechu.


A wyjaśnisz mi coś, Brian? - zapytał dyrektor. Wszedłem do waszej klasy i powiedziałem, żeby wszyscy głupi wstali, kiedy zamknę oczy. Jak je otworzyłem, stałeś tylko Ty. Dlaczego? - Bo nie chciałem, żeby Pan był jedynym stojącym – odparł chłopiec.


To tylko maleńki fragment wymiany zdań między tą dwójką. Było dużo śmiechu i zabawy, a widownia nagrodziła duet gromkimi brawami.


Przedstawienie niespodziewanie dostarczyło nam wielu pozytywnych emocji i choć trwało zdecydowanie dłużej niż się spodziewaliśmy, przez co do domu wróciliśmy dopiero wpół do dziesiątej, nie żałowaliśmy czasu, który bezpowrotnie minął. Tym bardziej, że zgarnęliśmy jedną z nagród, co okazało się być naprawdę ewenementem godnym odnotowania. Wszak ja niczego w życiu nigdy nie wygrałam. A tu konkurencja była spora – bileciki loteryjne kupował niemalże każdy z kilkusetosobowej publiczności. Jak stwierdziła siedząca obok znajoma lustrując naszą nagrodę – była warta więcej niż 10 euro. Nasze szczęście było tym większe, że nasz kupon wylosowano na samym początku, dzięki czemu mieliśmy z czego wybierać, jako że nagrody były rozdawane na zasadzie „zwycięzca bierze to, co mu się podoba”.



Irlandczycy pokazali, że umieją się bawić. Szkoda tylko, że chcąc punktualnie rozpocząć jakiś występ, trzeba ich zacząć gromadzić już 45 minut przed czasem.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Niewolnica tradycji


Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małym i niewinnym dzieckiem, nieświadomie zaszczepiono mi sympatię do Bożego Narodzenia. Bo tak się składa, że mój rodzinny dom zawsze wypełniony był świątecznymi zapachami, jako że moja Mama – jak przystało na strażniczkę domowego ogniska – zawsze dbała o to, by na naszym świątecznym stole gościły ulubione przysmaki całej rodziny. Koniecznie domowej roboty. Uwielbiałam ten widok Mamy krzątającej się po kuchni, choć wtedy tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, ile trudu, wysiłku i czasu wymagają te wszystkie przygotowania.


Było najprawdziwsze sianko ze stajni dziadka, miejsce dla niezapowiedzianego gościa, były opłatki dla nas i dla naszych czworonogów. Nie było za to prezentów pod choinką, bo przecież tak naprawdę to nie o nie chodzi w tych świętach, prawda? Było kameralnie, skromnie, ale mimo to uroczo i nastrojowo. Magicznie. Nigdy nie czułam się poszkodowana z tego powodu, że w moim rodzinnym domu nie było wigilijnej tradycji obdarowywania się prezentami. Nie byłam biednym dzieckiem. Dla mnie były i są nimi dzieci, które dostają mnóstwo prezentów, ale nic poza tym – żadnego uczucia, żadnej troski.


Uwielbiałam nocne wyprawy na Pasterkę, kiedy pod butami trzeszczał śnieg, a w nos kąsał mróz. Bardzo lubiłam ten moment, kiedy kościół wypełniał się dźwiękami moich ulubionych kolęd. Miało się wtedy wrażenie – jak to fajnie ujął znajomy blogowy – że świątynia „za chwilę uniesie się w powietrze i poszybuje do nieba”. Nawet wspólne oglądanie ‘Kevina samego w domu’ miało swój urok. Uwielbiałam to wszystko i nadal uwielbiam.


Na dobrą sprawę to mogłabym sobie darować te wszystkie przygotowania świąteczne. Rozłożyć się wygodnie na kanapie i cieszyć się tym, jak mi dobrze, bo do końca roku mam wolne i wreszcie czas na odpoczynek. Ale nie chcę i chyba też nie potrafię. Bo jeśli chociaż raz odkryło się magię prawdziwych świąt, poznało ich urok, to już zawsze będzie się dążyło do tego, by tę niepowtarzalną atmosferę odtworzyć.


Dlatego sprzątałam, z przyjemnością wybierałam upominki dla bliskich, gotowałam i piekłam. Dlatego wczoraj zamiast bezczynności wybraliśmy spowiedź, rozwożenie prezentów i kilkugodzinne urzędowanie w kuchni. Połączenie mocy dało ogrom satysfakcji i apetyczne rezultaty: mamy sernik, bigos, pierniki, kruche ciastka, barszcz czerwony z uszkami, rybę po grecku, sałatki śledziowe. I zupę grzybową z najprawdziwszymi, nieziemsko aromatycznymi grzybami. Prosto z polskich lasów.


No i potwierdziło się, że Wigilia to dzień cudów: dotarły długo wyczekiwane przesyłki z Polski, a i moja szczęśliwie wylądowała dziś w rękach adresata. Dobra rada na przyszłość: nie wysyłajcie bliskim za granicą cięższych przesyłek za pomocą poczty polskiej. Kurier jest znacznie bardziej efektywny. I często tańszy.


Dziś prawie nic więcej mi nie potrzeba do szczęścia. Prawie, bo do pełni ideału brakuje mi tylko śniegu. Niestety wokół mnie tylko zieleń, a słońce od samego rana intensywnie rozświetlało mi kuchnię. Zdaje się, że po mroźnym początku grudnia zima się dezaktywowała. Miło by było, gdybym jutro wstała z łóżka - i patrząc przez okno – rzekła: ‘biało mi!’. Zielono jest mi już od dawna.


Niech te święta będą dla Was naprawdę przyjemnym czasem. Niech będą spędzone w zdrowiu, pogodnej atmosferze, szczęściu i radości. Życzę Wam beztroski, dużo śmiechu, wybornego towarzystwa i głębokich przeżyć duchowych, bo to one powinny być istotą Bożego Narodzenia. Bądźcie szczęśliwi i nie zapomnijcie uszczęśliwiać innych. A jeśli jeszcze nie zdołaliście odkryć magii Bożego Narodzenia, to życzę Wam, by kiedyś nadszedł taki dzień, kiedy tego dokonacie. Spełnienia marzeń i dużo dobra w nadchodzącym roku.


No i oczywiście do zobaczenia na moim blogu! :)

niedziela, 14 października 2012

Here We Go Again

Jesień przyszła. Tak tylko piszę, jakby ktoś nie zauważył.


W ostatnim czasie doszłam do wniosku, że na starość moje potrzeby zrobiły się naprawdę minimalistyczne.Taki na przykład kalendarz zdaje się być mi już zupełnie niepotrzebny. Nie muszę zaglądać do niego, by wiedzieć, że jesień pogroziła pięścią, wykopała lato i kazała mu nie wracać przez najbliższe kilka miesięcy. A teraz wszyscy śpiewają chórkiem za Zdzisławą Sośnicką: Żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą, czekamy wszyscy tu, pamiętaj, żeby wrócić znów. Żegnaj lato na rok....


Organizm ludzki zaiste jest wspaniałym fenomenem. W moim przypadku jest też doskonałym substytutem kalendarza. Co więcej, niewiele gorzej spisuje się w roli szpiega. Kalendarzowa jesień jeszcze nie nastała, a ja dawno dostałam cynk, że to już. Zmasowana ilość objawów jesiennych – i nie mówię tu o gilach wiszących u nosa – mogła oznaczać tylko jedno.


Zaczęło się leniwie. O tak, to dobre słowo. Porzuciłam postać nocnego marka, którym byłam do tej pory i powróciłam do błogich lat dzieciństwa. A objawiało się to tym, że zaczęłam chodzić spać z kurami. Dobranocka, mleko, śpioszki i sen. Całe szczęście zasypiam bez smoczka. Jeszcze.


Jakiekolwiek próby przechytrzenia organizmu spalały na panewce. Mogłam wrzeszczeć do woli i wydzierać się, że nie chcę jeszcze iść do łóżka, a odpowiedź mojego bezlitosnego organizmu i tak była jedna – spać i to już! Zatem pierwsze dni jesieni były okresem niezwykle bezpłodnym. Wieczorne wykrzesanie z siebie weny na zrobienie czegoś konstruktywnego było przeszkodą nie do przeskoczenia.


Potem zmiany objęły także moje kubki smakowe. Nagle zmieniły mi się upodobania kulinarne. Latem najchętniej zajadałam się zimnymi sałatkami i surowymi warzywami. Herbaty praktycznie nie dotykałam, tak jakby choć jeden jej łyk mógł wywołać u mnie trąd. Rzadko robiłam zupy. Teraz szafka ledwo domyka mi się po ostatnim najeździe na sklepowy dział z herbatami [nie, nie spodziewam się inwazji Anglików na filiżankę afternoon tea], a od dobrych paru dni nałogowo robię zupę… dla co najmniej dwóch kontyngentów wojskowych. Warzywa? Owszem, ale już najczęściej w postaci gotowanej albo... przetworzonej na zupę.


Ale są też plusy dodatnie mojego odmiennego, jesiennego stanu. W ostatnich dwóch miesiącach przeczytałam prawie dwa razy tyle książek co w czterech minionych. Z kuchennej szafki wyciągnęłam i odkurzyłam imbryczek, w ruch poszły także świeczki zapachowe. Blask płomienia i ciepło od niego bijące jakoś jednoznacznie kojarzy mi się z okresem jesienno-zimowym. Niedługo pewnie uruchomię kominek i zacznę karczować lasy, by na najbliższe pięć lat przygotować sobie podpałkę. Faszeruję się romantyzmem w postaci tańczących płomyków świeczek i zapewne przestanę wtedy, kiedy osiągnę stan przedwymiotny. A jest w ogóle coś takiego?


Ja rozumiem, że w przyrodzie wszystko odbywa się cyklicznie. Może nawet fajna byłaby ta jesień, może nawet podałybyśmy sobie rękę na zgodę, gdyby nie jeden występek, którego tej wstrętnej zołzie nie jestem w stanie wybaczyć. No way, José! Otóż zaczęłam nadmiernie linieć, a z moimi włosami, proszę państwa, się nie pogrywa. Do każdego jestem równie mocno przywiązana i każdego z nich opłakuję równie intensywnie. Całe dwa dni.


Wspomniane linienie mocno mnie skonfundowało, no bo, kurna, każdemu normalnemu, zdrowemu zwierzęciu gęstnieje sierść na zimę, czyż nie? Z moich najnowszych kalkulacji wynika, że jeśli proces łysienia nadal będzie odbywał się z taką intensywnością jak dotychczas, to równo za cztery tygodnie, dwie godziny i piętnaście minut możecie zacząć mówić do mnie Kojak.


Z innych, nie do końca sklasyfikowanych jeszcze objawów, odnotowałam zwiększoną ochotę na blogowanie. So here I am.Tylko nie do końca jestem pewna, czy to dobrze, czy też źle.


Proszę Państwa, oto Jej Kure...Królewska Mać Jesień!

piątek, 8 czerwca 2012

That's what life is all about

Jedno z popularnych powiedzeń mówi: thank God it’s Friday – dzięki Bogu jest piątek. Po ostatnim weekendzie miałam ogromną chęć sparafrazować nieco to stwierdzenie i westchnąć z rozrzewnieniem: thank God for weekends. Panie Na Wysokościach, dozgonne dzięki za weekendy, szczególnie za te długie, które pod postacią Bank Holidaya kilka razy w roku uszczęśliwiają sporą część irlandzkiego społeczeństwa.


Co prawda znaczną część soboty – pierwszy raz od niepamiętnych czasów – spędziłam w pracy, ale wizji dwóch romantycznie i ciekawie zapowiadających się dni niewiele rzeczy byłoby mi w stanie popsuć. I pomimo tego, że w niedzielny poranek wsiadałam do naszego Rollsa w strugach deszczu, podświadomie czułam, że będzie super. I tak było – od pierwszego łyka kawy na pobliskiej stacji benzynowej, po którym świat wydał się jeszcze piękniejszy, przez nocleg w malowniczo usytuowanym Glasshouse Hotel w Sligo, aż po romantyczne spacery wieczorową porą i odkrywanie kolejnych atrakcji wyspy.


Odwiedziłam znane mi strony, ponownie zawitałam też do opisywanego ostatnio hrabstwa Leitrim, a także natrafiłam na swoich ścieżkach na zwyczajnych, ale jakże sympatycznych ludzi, dzięki którym hrabstwo Sligo już zawsze kojarzyć mi się będzie z jego serdecznymi mieszkańcami. Postaram się jak najszybciej opisać i pokazać to, co przeżyłam i zobaczyłam. Łatwo nie będzie, bo nadmiar wrażeń ciągle mnie rozpiera, czasu nie przybywa, a w międzyczasie przygotowuję się do kolejnego, znacznie dłuższego wyjazdu, który czeka mnie już w przyszłym tygodniu.


Naładowałam baterie i po raz kolejny przekonałam się, że w życiu chodzi o to, by sprawiać sobie małe przyjemności. That’s what life is all about, gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. Czasami po prostu trzeba wyjechać na chwilę z domu – nawet jeśli jest to miejsce, które szczerze się uwielbia. Warto niekiedy przenocować w innym miejscu, popatrzeć na inne środowisko, dać się porwać spontaniczności i szaleństwu. Mogłam po jakichś dwóch godzinach jazdy wrócić do domu i przespać się w swoim łóżku. Ale wtedy rano nie obudziłyby mnie odgłosy żyjącego miasta. Po przebudzeniu nie zobaczyłabym ze swojego okna nieruchomej sylwetki Knocknarea, nie wyszłabym na taras i nie wypiłabym kawy przeciągając się leniwie i pozwalając słońcu na pieszczenie skóry promykami, a orzeźwiającej bryzie na rozwiewanie świeżo umytych włosów. Po raz kolejny uświadomiłam sobie też, że nie chciałabym żyć zamknięta w swoich czterech ścianach.


Natrafiłam ostatnio na pewnego bloga, którego autor wydawał się najwyraźniej w ogóle nie rozumieć idei i sensu podróżowania. Nie jestem wielką podróżniczką i nie wstydzę się do tego przyznać. Objechanie całego świata nie jest moim planem. Są miejsca, które chcę zwiedzić, ale są też takie zakątki, których oglądać nie chcę i nie muszę. Uwielbiam podróżować w aucie, zwiedzać i podziwiać najróżniejsze atrakcje turystyczne, ale w tym swoim zamiłowaniu podróżniczym jestem też nieco wygodnicka. Przyzwoity nocleg z łazienką musi być, spanie pod mostem odpada, a wielogodzinne loty i kilkukrotne przesiadki są dla mnie mało atrakcyjne. Ale nie rozumiem, jak człowiek w pełni zdrowy i sprawny ruchowo może na własne życzenie zamknąć się na otaczający go świat – NIC nie oglądać i nie zwiedzać. Nawet najbliższej okolicy. Żyć tak, jakby wokół nie było nic, co sięga poza jego widnokrąg.


Uwielbiam wyruszać w trasę. Bo podróżowanie jest dla mnie… udawaniem. Udawaniem, że poza „tu i teraz”, tą odbywaną wycieczką, nie ma nic więcej. Nie ma problemów, nie ma nadchodzącej wielkimi krokami rutyny i szarej rzeczywistości, która wraz z zakończeniem wycieczki ze złośliwym uśmieszkiem znów zapuka do moich drzwi. Podróżuję tak, jakby nie było jutra. I wtedy zazwyczaj nie ma mnie dla świata – bardzo rzadko spoglądam na telefon, nie biorę ze sobą laptopa, nie czytam SMS-ów, jakby z obawy, że coś może popsuć tę moją chwilę szczęścia.


Ktoś mądry powiedział dawno temu, że podróże wzbogacają i poszerzają nasze horyzonty. Nie mylił się.

sobota, 9 kwietnia 2011

Powrót do przeszłości

"Jak po urlopie?"- pytacie. Dobrze. Tak naprawdę to nie wiem, co powinnam powiedzieć, bo uczucia mam mocno mieszane. Owszem, super było wysiąść z samolotu i zobaczyć na lotnisku oczekujące na mnie bliskie osoby. Oczywiście nie obyło się bez łez wzruszenia, bo choć nie planowałam tak rozczulających scen, emocje mają to do siebie, że ciężko je ujarzmić. Można założyć maskę "jestem twarda i nic mnie nie wzrusza", ale nie można zmienić swego miękkiego serca.


Fajnie było zobaczyć tych wszystkich, za którymi tęskniłam, i których przez długi czas widziałam jedynie na przysyłanych zdjęciach. Te kilka dni mojego pobytu w Polsce to był mój czas. Moja namiastka tego, co miałam kiedyś praktycznie na co dzień. I moim zadaniem było zrobić w tym czasie wszystko, co w mojej mocy, by dobrze wykorzystać ten krótki okres pobytu w Polsce. Musiałam spróbować nadrobić stracony czas, a zarazem na zapas nacieszyć się bliskimi. Bo jak znam życie, nieprędko znów się z nimi zobaczę.


Fajnie było na chwilę cofnąć się ileś tam lat wstecz. Weszłam do mojego pokoju, urządzonego głównie przeze mnie, kiedy byłam nastolatką i zamarłam. Wszystko, ale to wszystko wyglądało tam tak jak dawniej. Moja mama zachowała ten pokój w nietkniętym stanie. Prezentuje się tak jak kilka lat temu, kiedy spakowałam się i wyszłam z niego, by wyruszyć w moją irlandzką podróż. Na półkach książki, które czytałam jako nastolatka. Lekko przykurzone, z pożółkłymi kartkami, ale wciąż te same. Te same pamiątki z moich wczesnych wycieczek, te same upominki od znajomych. W szafkach moje ciuchy i podręczniki. Z sentymentem, ale jednocześnie ze swego rodzaju ulgą, przesuwałam palcem po dobrze mi znanych grzbietach książek. Tu zbiór zadań do chemii, tu antologia do polskiego, tam słownik rosyjskiego, a tam dalej jeszcze moja "Disce Latine". W tym fotelu siedziałam nieraz do późna w nocy, popijając kawę z kubka i zagłębiając się w tajemnice łacińskich deklinacji. Nominativusy, Genetivusy, Dativusy... Były zmorą niejednego ucznia i studenta, ale przyjemnie wspominam te szkolne czasy i moich nauczycieli.


Fajnie było siedzieć przy stole w starym, niezmienionym gronie, śmiać się w głos i stwarzać pozory, że jest tak jak dawniej. Ale wcale tak nie było. Każde z nas było jakby kimś innym. Czy po połowie dekady spędzonej głównie z daleka od siebie, można mówić, że jest się tym samym człowiekiem, którym się było? Każde z nas miało teraz swoje nowe życie, problemy i radości. I każde z nas - po tym nietypowym czasie spędzonym w swoim towarzystwie - miało za niedługo wrócić do swojego świata. Oni do polskiego, a ja do irlandzkiego.


Fajne było to, że po tak długim czasie rozłąki mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać. Fajne było też to, że los okazał się dla nas łaskawy, bo przy naszym biesiadnym stole nie zabrakło nikogo ze starego grona. I to chyba wszystko, co było fajne w Polsce na moim tak zwanym "urlopie". O tych mniej fajnych rzeczach będzie wkrótce. Bo po prostu ciężko zostawić to wszystko tak bez komentarza...