Zapinajcie
kapoki, popłyniemy dziś na Arranmore!
Pokażę
Wam, jak mieszkają irlandzcy bogacze, i jak wygląda jedna z największych, a
także najciekawszych wysp leżących u brzegów Zielonej Wyspy.
Tak
naprawdę to ten wstęp jest mocno na wyrost. Przeprawa morska jest tak krótka,
że jeśli ktoś jest wyjątkowym flegmatykiem, ma dwie lewe ręce, letargiczne
ruchy, albo myśli, że kapok to taka orientalna potrawa, to pewnie nawet nie
zdążyłby założyć na siebie tej wspomnianej kamizelki ratunkowej, bo prom już
dobijałby do brzegu Arranmore.
Z
Burtonport, małej wioski w hrabstwie Donegal, z której wypływają łodzie na
Arranmore, to jakieś pięć kilometrów. Co to jest pięć kilometrów? To dystans,
który z powodzeniem pokonałby pieszo nawet jednonogi, dzielny ołowiany żołnierzyk
z bajki Andersena, i miałby z tego niezłą frajdę.
Jest
tylko jeden mały problem. Nikt nie wpadł na ten genialny pomysł, aby połączyć
mostem te dwa przeciwległe lądy, jak uczyniono w przypadku Achill Island,
największej irlandzkiej wyspy z sąsiedniego hrabstwa Mayo.
Dla
zwykłego śmiertelnika nie będącego w posiadaniu żadnej jednostki pływającej, a
już szczególnie dla turysty, pozostaje jedynie przeprawa promowa. Oczywiście,
jeśli ktoś ma zadatki na Robinsona Crusoe, to pewnie z powodzeniem mógłby
dopłynąć tam własnoręcznie zbudowaną tratwą, nawet taką z części zamówionych na
Temu. Pamiętajcie jednak, że jakby co, to nie ja podsunęłam Wam ten głupi pomysł!
Na
otarcie łez mamy za to aż dwóch przewoźników w Burtonport i "rozkład
jazdy" naszpikowany godzinami rejsów. W sezonie promy kursują praktycznie
co godzinę, a jeśli jeden "ucieknie", pozostaje jeszcze drugi.
Konkurencja bardzo chętnie zaopiekuje się takim pechowcem, a zwłaszcza jego
pieniążkami.
Obydwa
promy wypływają z dokładnie tego samego miejsca, kosztują tyle samo i przewożą
pojazdy. Kanapowe lenie, którym nie chce się spacerować po wyspie, odśpiewują
teraz hip hip hurra!
Promy
różnią się głównie kolorem. Jeden jest czerwony, a drugi niebieski. Dla
daltonistów mam dobrą wiadomość: nawet jeśli nie jesteście w stanie odróżnić
jednego od drugiego, nie martwcie się! Bez względu na który wsiądziecie,
zapłacicie tyle samo, i wylądujecie w tym samym miejscu.
Czerwony
nazywa się Arranmore Ferry i obsługuje tę trasę już ponad 30 lat. Stare wygi.
Pewnie nawet po ciemku by trafili. Niebieski prom nazywa się dość oryginalnie ‒
na pewno nigdy byście na to nie wpadli ‒ Arranmore Ferry, tylko ma jeszcze
przedimek "The". "The Arranmore Ferry".
Jeśli
ktoś jest lokalnym patriotą i lubi wspierać rodzinne biznesy, to ta opcja jest
dla niego. Łódź należy bowiem do irlandzkojęzycznych mieszkańców wyspy
Arranmore, rodziny Boyle, która para się tym zajęciem od ponad wieku. Niedawno
odświeżyli swoją lekko zardzewiałą flotę i teraz reklamują się najnowszym
nabytkiem, promem Arranmore Blu, który ma być bardziej komfortowy i stateczny
niż jego poprzednik (i pewnie też konkurencja). Może przewieźć prawie 100
pasażerów i 10 samochodów, a na pokładzie można nawet napić się kawy (to z
myślą o tych wczesnoporannych i późnych rejsach). Widać zatem, że dbają tu o
klienta. Serwis jak w pięciogwiazdkowym hotelu!


Przekonaliśmy
się o tym dobitnie, kiedy staliśmy grzecznie w kolejce do wjazdu na prom.
Ponieważ był to nasz trzeci rejs na Arranmore, jednak pierwszy niebieskim
promem, wiedzieliśmy doskonale, że zawsze wjeżdża się na nie tyłem. Jest to
dość ciekawe doświadczenie, bo prom cumuje sobie w wodzie z otwartą paszczą,
niczym wieloryb czyhający na Jonasza, a pasażerowie muszą na niego wjechać
tyłem po pochylni, która, jak sama nazwa wskazuje, no... jest pochyła.


Wjazd
tyłem "do wody", pochylnia... domyślacie się już do czego zmierzam?
Ano do tego, że dla niektórych kierowców to karkołomny wyczyn. Dodam, że trzeba
przy okazji stosować się do wskazówek załogi, która stoi na promie, bacznie
obserwuje i żwawo gestykuluje, wszak prom ma ograniczoną powierzchnię i trzeba
te wszystkie pojazdy ustawić na nim z głową. Przy bardzo popularnych rejsach
każdy centymetr jest na wagę złota. I mówiąc "centymetr", naprawdę
mam na myśli centymetry, a nie metry. Któregoś razu wracaliśmy z wyspy zapakowani
po sam korek. Gorzej niż sardynki w puszce. Kiedy już byliśmy przekonani, że
ciaśniej się nie da, na pokład promu wjechał... van.

Tym
razem jednak nie musieliśmy tego robić, bo kiedy siedzieliśmy w aucie, nagle w
szybę zapukał Irlandczyk z obsługi i coś tam zabełkotał. A ponieważ mieliśmy tu
do czynienia aż z dwoma elementami zaskoczenia (jego nagłe pojawienie się i
przemówienie), szok sprawił, że w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumieliśmy,
co do nas mówił. A mówił z mocnym lokalnym akcentem. Okazało się, że chciał
kluczyki do samochodu, aby wjechać nim na prom, nas zaś poprosił o piesze
udanie się na łódź.
Nie
wiem, czy załoga tego promu zawsze oferowała tego typu usługę, czy w pewnym
momencie po prostu mieli dość kiepskich, ślimaczących się kierowców i doszli do
wniosku, że szybciej i lepiej będzie, jak sami te auta zaparkują.
Normalnie
popłynęlibyśmy czerwonym promem, tak jak w przypadku poprzednich dwóch razów,
ale ponieważ rejs, który nas interesował był już wykupiony (latem warto je
rezerwować z wyprzedzeniem, przez Internet), to zdecydowaliśmy się na dziewiczą
podróż The Arranmore Ferry. Na szczęście nie mieliśmy takiego pecha jak
Titanic.
Góry
lodowej co prawda nie można tu
uświadczyć (foki i morświny już prędzej), ale ta pięciokilometrowa trasa na
Arranmore ma na swojej drodze inne przeszkody. Przede wszystkim jest bardzo
widowiskowa, co jest szczególnie widoczne w ładne i słoneczne dni (powodzenia
życzę!), kiedy domki odbijają się w tafli wody.
Większość
z nich jest odnowiona i nadająca się do użytku, gdzieniegdzie jednak natrafić
można na tajemnicze ruiny, tak jak np. ma to miejsce na największej z nich,
wyspie Rutland. To tu w latach 80. XVIII wieku, kiedy wyspa znajdowała się pod
angielską okupacją, chciwy szkocki landlord Conyngham założył przetwórnię ryb,
aby spieniężyć ogromne zasoby śledzi. Ławice ryb tak mocno tutaj przetrzebiono,
że jakieś 10 lat później trzeba było zwijać interes, bo ryb zwyczajnie nie
było. Po tamtych czasach pozostało jedynie wspomnienie w postaci ruin po
dawnych budynkach.
Statek
meandruje między archipelagiem mniejszych i większych wysp, na których
irlandzcy bogacze mają swoje domki letniskowe. Przyznaję, że posługuję się
tutaj paskudnym uproszczeniem, bo nie przeprowadzałam tu żadnego spisu
powszechnego, i tak naprawdę to nie wiem, czy tymi szczęśliwcami faktycznie są
Irlandczycy.
Jedno
jest pewne ‒ domki są przepięknie położone. Jeden z nich, imponujący Inishcoo
House to odrestaurowany budynek straży przybrzeżnej, który można wynająć (jedna
noc w sezonie to "jedyne" 650€!). Jacyś chętni?
Wysepki
zaś nie tylko mają ciekawe nazwy (jedna zwie się Kaczka, inna Koza), ale przede
wszystkim łagodne wydmy, złote plaże i zatoczki wprost zachęcające do
kąpieli.
Te
znajdziemy również w naszym miejscu docelowym ‒ na wyspie Arranmore. W 2019
roku mieszkańcy wyspy wystosowali list otwarty do Amerykanów i Australijczyków,
i to właśnie między innymi wizją tych pustych, złotych plaż (a także pysznymi
owocami morza, smacznym Guinnessem, dobrą muzyką i zabawą, a nade wszystko
super szybkim Internetem) próbowali ich skusić do przeprowadzki.
Realia
są bowiem takie, że społeczność wyspy maleje niemal z każdym rokiem. Jeszcze na
początku XX wieku żyło tu ponad 1500 stałych mieszkańców, obecnie zaś jest ich
trzy razy mniej.
Bardzo
dużo osób wyemigrowało stąd w połowie XIX wieku, kiedy Irlandię dotknęła klęska
głodu. Wielu udało się właśnie do Ameryki bądź Australii. O bliskich więziach z
USA przypomina pomnik, który znajdziemy na wyeksponowanej części wyspy, na
małym jeziorku pośród wzgórz i torfowisk. To Beaver Island Monument.
Beaver
to po polsku boberek. To nie tylko przezwisko, którym Jean-Paul Sartre
pieszczotliwie nazywał swoją Simone de Beauvoir (nie wnikam), ale także nazwa
wyspy na jeziorze Michigan w USA, gdzie osiadło wielu dawnych mieszkańców
Arranmore. Dziś te dwie społeczności tworzą od 2000 roku miejsca partnerskie i
to właśnie z tej okazji powstał ten wymowny pomnik.
A
z tymi kapokami, to żartowałam! Na żadnym promie nie są wymagane!