piątek, 3 października 2025

Hello, October!

Mokro, wietrznie i... romantycznie! Czyli mój ulubiony rodzaj pogody na dni, kiedy nie muszę nigdzie być, mogę zostać w domu i z suchego miejsca obserwować liście tańczące na wietrze.

Październik zaczął się z przytupem, mamy bowiem pierwszy sztorm tego miesiąca o jakże wdzięcznym i niewinnym imieniu Amy.

Co ciekawe, wcale nie było dziś zimno, a "jedynie" wiało i lało. Najgorzej było oczywiście na zachodzie kraju, czyli tam, gdzie mnie nie ma. Choć raz jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie, ha!

W moim hrabstwie to raczej bułka z masłem. "Popłuczyny" po sztormie z prawdziwego zdarzenia. A mimo to podmuchy wiatru były tak mocne, że poprzewracały mi donice z kwiatami, a nawet ciężką, metalową ławkę ogrodową. Sąsiadce zaś sztorm Amy bezpardonowo wybebeszył – niczym Kuba Rozpruwacz – kubeł z recyklingowymi odpadami. W ten oto sposób dowiedziałam się, bez jakiejkolwiek wyrafinowanej inwigilacji, że sąsiadka pije rozpuszczalną kawę Nescafe Azera i – jak na szanującą się Irlandkę przystało – smaruje pieczywo irlandzką margaryną Dairygold. Nie musiałam wróżyć z fusów, wystarczyło, że rzuciłam okiem na śmieci, którymi usłany był jej ogródek z tyłu domu. Lekcja na przyszłość, drogie dzieci, nie trzymamy kubłów na śmieci od strony nawietrznej.

Przy okazji pogratulowałam sobie wyczucia czasu, bo na parę dni przed sztormem dotarł termos, który zamówiłam dla Połówka i dziś właśnie miał swój wielki debiut. Połówek niestety nie zaliczył się do szczęśliwców, którzy mieli przywilej pozostania w domu. Nie było zmiłuj się, musiał jechać w tych opłakanych warunkach do Dublina, więc kiedy rano kąpał się przed pracą, zakradłam się do kuchni, podgrzałam do czerwoności zupę pomidorową, którą przyrządziłam wczoraj wieczorem, i taką bulgoczącą, niczym wywar czarownicy, przelałam do nowego nabytku. Według obietnicy producenta termosu miała pozostać gorąca przez 15 godzin. Mam nadzieję, że to nie była zwykła kiełbasa wyborcza dla naiwniaków!

Podglądałam przez chwilę transmisję na żywo z lotniska w Dublinie, aby zorientować się, jak sytuacja wygląda w stolicy – widziałam, że piloci całkiem dobrze radzili sobie z panującymi warunkami. Niemniej, nie chciałabym być na miejscu tych pasażerów.

Myślałam, że tegoroczny rozdział podróżniczy już zamknęłam sierpniowym wyjazdem na wyspę Arranmore, ale mój niespokojny duch (czy to Ty, mężu Hildegardy Zollstock?) znów zaczyna dochodzić do głosu. Chodzi mi po głowie pomysł jakiegoś krótkiego październikowego wyjazdu. Mam już nawet kilku potencjalnych faworytów, ale decydujący głos będzie jednak miała pogoda. Długoterminowa prognoza jest w miarę optymistyczna; całkiem znośne temperatury, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy, więc tym bardziej kusi mnie ten pomysł.

A skoro o Hildegardzie Zollstock mowa, to do Połówka dotarła długo wyczekiwana, najnowsza gra planszowa z wiedźmińskiego uniwersum, więc gdyby się ktoś zastanawiał, co będziemy robić na urlopie, to już informuję – zapewne wcielać w wiedźminów ze Szkoły Wilka.

Nie planowałam tego wpisu. W oryginalnym zamyśle miałam kontynuować relację z wyspy Arranmore, bo mam jeszcze sporo niepublikowanych zdjęć i chciałabym, aby zobaczyły światło dzienne, ale niestety znów opuściła mnie wena. Story of my life.

Ten post jest więc po to, abym się rozpisała i przestała być starym, zaschniętym i niedomagającym długopisem. Łudzę się, że siłą rozpędu uda mi się jutro, albo najpóźniej w niedzielę, wreszcie napisać tę relację, która chodzi za mną jak bezpański pies i domaga się uwagi, ja zaś konsekwentnie okazuję jej obojętność, a może nawet niechęć. Trzymanie kciuków mile widziane!

sobota, 20 września 2025

Jeśli nie chcesz mojej zguby, śliwki kup mi, luby!

Znamy się już trochę, więc niejako czuję się w obowiązku lojalnie Was przestrzec. Uwaga! Uwaga! Będę Was wodzić na pokuszenie! Jeśli więc ktoś z Was ma słomiany zapał do zdrowego żywienia, albo słabą wolę, i w minionym tygodniu już pięć razy zaczynał dietę, to niech nie czyta i nie ogląda, bo z dzisiejszego wpisu kalorie będą się wylewać przez ekran. Możecie więc zawczasu oszczędzić sobie tych tortur.

Jesień na dobre zagościła pośród nas. Captain Obvious to moje drugie imię, nie musicie więc dziękować za to jakże odkrywcze spostrzeżenie. Muszę jednak przyznać, że ostatnie dni przypominały mi bardziej przedwiośnie niż samą jesień. Jakaś wyczuwalna zmiana nastąpiła. Prognoza na najbliższe 10 dni wygląda obiecująco ‒ znacznie więcej słońca, tylko czemu te najbliższe noce takie chłodne? Dwa, trzy stopnie we wrześniu?! Ale to może i dobrze, bo w ostatnim czasie źle mi się spało. Było mi zdecydowanie za gorąco i rzucałam się po łóżku jak opętana (nabyłam już takiej wprawy, że spokojnie dostałabym angaż w remake'u "Egzorcysty" lub "Dziecku Rosemary")

Fakty są jednak takie, że klimat jesienny dość mocno mi wjechał, bo w tym roku ‒ jak nigdy wcześniej ‒ wpadałam do lokalnych sklepów i, niczym chytra baba z Radomia, z obłędem w oczach rzucałam się na ozdoby jesienne. Muszę jednak przyznać, że te małe akcenty sezonowe, w postaci strategicznie rozmieszczonych dyń, sprawiły, że w domu stało się przytulniej i jeszcze milej. Kawa i herbata też jakoś lepiej smakują wypijane z jesiennego kubka. 


W czasie dzisiejszego urzędowania w kuchni doznałam momentu olśnienia na miarę eureki Archimedesa. Pozwolę sobie podzielić się z Wami tą mądrością, wszak nie jestem skąpa, a poza tym nic mnie to przecież nie kosztuje.

Niektórzy rodzą się rekinami biznesu, inni są rasowymi psami na baby, albo lwami salonowymi, jeszcze inni szczurami lądowymi, a ja... No cóż. Nie każdy został stworzony do wielkich rzeczy. Ja najwidoczniej jestem urodzoną kurą domową, która uwielbia kokosić się w swoim kurniku. A jeszcze bardziej lubi, kiedy ten kurnik pięknie pachnie, aromatyczną domową kuchnią, i kiedy mam swoich bliskich pod swoimi skrzydłami. 

Człowiek to jednak prymitywna bestia. Nie mam co prawda indiańskich zapędów do skalpowania, ani też potrzeb do obwieszania się naturalnymi futrami (obrzydliwe, swoją drogą), ale ‒ jak to mawiają ‒ gena nie wydłubiesz. Gdzieś tam wewnątrz mnie tkwi ten pradawny pierwiastek, geny jakiegoś neandertalczyka, który ma nieokiełznaną potrzebę zgromadzenia tłuszczyku na zimę w celu jej przetrwania. Ilekroć nadchodzi zimniejsza pora roku (a tak naprawdę, to wystarczy, że jesień leciuteńko zapuka do mojego okna  i słabiutkim głosem rzeknie "no cześć!"), a moją dietę od razu szlag trafia. I to tak spektakularnie.

Pamiętacie, jak mówiłam Wam, że robię sobie detoks od cukru? No... to już nieaktualne. Możecie włożyć ten tekst między bajki.

Zła ze mnie chrześcijanka, bo według biblijnych nakazów nie powinnam czynić drugiemu, co mnie niemiłe, ale źli ludzi sprowadzili mnie na manowce, i teraz ja czynię to samo. Wypatrzyłam gdzieś w internetowych odmętach ciasto śliwkowe (w końcu mamy na nie sezon!) i od razu zapragnęłam je posiąść. O, proszę! Właśnie dopuściłam się kolejnego grzechu ‒ "nie pożądaj ciasta bliźniego swego" czy jakoś tak... 


Przed wielkimi tygodniowymi zakupami sporządziłam więc odpowiednią listę produktów i upewniłam się, że koniecznie znajdują się na niej śliwki. Następnie zaś wręczyłam ją Połówkowi i wysłałam z misją do miasta, subtelnie przypominając mu "jeśli nie chcesz mojej zguby, śliwki kup mi, luby!". 


Chyba nie chciał, bo z zakupów wrócił nie tylko z zamówionym kilogramem śliwek węgierek, ale także z kolejnym ‒ mirabelek. Te ostatnie przetrwały, węgierki zaś przerobione zostały na pyszne ciasto na kruchym spodzie. 


Tak, wiem, nie wygląda powalająco, ale to ma smakować, a nie wyglądać. Smakuje zaś naprawdę przyzwoicie ‒ to ten rodzaj ciasta, po którym człowieka nie mdli od słodyczy, bo śliwki są kwaskowate, a w samym cieście (użyłam dużej tortownicy) jest tylko 100 gramów cukru. Plus cukier puder na wierzchu. Można jeść bez wyrzutów sumienia, bo jak głoszą pogłoski (przysięgam, że to nie łasuchy je rozpuszczają!) śliwki obniżają cukier we krwi. Tak że tak. Oszukałam system. 


A ponieważ nie samymi deserami człowiek żyje, to zrobiłam też francuską zupę cebulową, i nawet użyłam do niej specjalnego, białego wina z Francji. Co prawda, dopuściłam się małego kulinarnego bluźnierstwa, i zamiast sera gruyère użyłam do grzanek grana padano, ale ciiii, niech to pozostanie naszym słodkim sekretem ‒ naprawdę, żaden ortodoksyjny francuski kucharz nie musi o tym wiedzieć! Żeby mi tu nikt nie dzwonił po kulinarną policję! 


Nie mam zielonego pojęcia, jak to się stało, ale jak długo żyję na tym świecie, tak jeszcze nigdy nie miałam okazji jeść zupy cebulowej! To doprawdy nie do pomyślenia, zważywszy na fakt, że jestem dumnym Polakiem-Cebulakiem. Polką tak naprawdę  (spokojnie, nie zmieniłam w międzyczasie płci), ale Polak lepiej się rymuje. Uwielbiam cebulę (tak samo jak czosnek), a gdybym pochodziła ze szlacheckiego rodu, to w moim herbie byłaby właśnie cebula. I nie wstydzę się tego! Był Bartolini Bartłomiej herbu Zielona Pietruszka, to może też być też Taita herbu Biała Cebula, prawda? 


Żarty żartami, ale zupę serdecznie polecam. Znakomicie rozgrzewa! Tylko najlepiej od razu robić większą ilość. Ja zrobiłam z marnego kilograma, a po nałożeniu jej do dwóch miseczek, w garnku została jedna porcja, którą nawet krasnal by się nie najadł, a co dopiero rosły chłop, który pochłania wszelkie zupy tak chętnie jak dzik żołędzie! 


 

czwartek, 18 września 2025

Morskie opowieści z wyspy Arranmore


Z Arranmore jest trochę jak z doktorem Jekyll i panem Hyde. Wyspa ma dwa oblicza. Wschód i południowy wschód to tereny stosunkowo osłonięte i uprzywilejowane. To tu znajdują się piaszczyste plaże, które w słoneczny i gorący dzień mogą przywodzić na myśl te w egzotycznych krajach. To jest ten przyzwoity doktor Jekyll z mojego porównania. 


Tu znajduje się też główna wioska Leabgarrow, bijące serce wyspy, w której koncentruje się życie, i to tu przybijają promy z turystami na pokładzie. W sezonie życie tu nie zamiera. Za przyczyną turystycznego zaplecza raczej buzuje jak pszczoły w ulu. 


Sklep, kawiarenka, take-away, w którym można dostać smakowitą rybę z frytkami, puby, poczta, muzyka na żywo, hotel i hostel ‒ to wszystko jest tutaj na wyciągnięcie ręki płatnika. To ta jasna strona wyspy. Tu możesz zapomnieć się i zapomnieć, że jesteś na oderwanym fragmencie lądu obmywanym przez Atlantyk. Dom na domku, a wiele z nich ułożonych warstwowo, niczym kolejne piętra w torcie. 


Ale już nieco dalej, kiedy zaczniesz przemierzać środek wyspy i kierować się na jej zachód, zauważysz, że życie tu powoli zamiera, krzewy i roślinność stają coraz rzadsze, za to teren coraz bardziej surowy. 


 

Kiedy dotrzesz do Rinrawos Point, na jej wyeksponowane rubieże na północnym zachodzie, których od XVIII wieku strzeże latarnia, możesz poczuć się jak na końcu świata. Jak wyrzutek społeczeństwa zesłany na banicję, aby mógł w tym odosobnieniu pokontemplować swoje życiowe wybory, zrobić rachunek sumienia i dokonać żalu za popełnione grzechy. To jest pan Hyde. Ta ciemna strona Arranmore. I to dosłownie.


Szczególnie odczuwalne jest to w nocy. Jak okiem sięgnąć ‒ ciemność. Absolutny mrok. Jakby świat okrył czarny i złowrogi całun, albo obszerna peleryna Sandmana. Ani jednego bursztynowego światełka na horyzoncie świadczącego o tym, że gdzieś tam znajduje się życie. Hipnotyzująca wiązka światła, emitowana przez latarnię i zawsze kojarząca mi się z dyskotekowym stroboskopem (czasami mam ochotę tańczyć w jej świetle), jest tutaj jedynym jego źródłem. 



W swoim życiu widziałam wiele pięknych widoków. Widoków, które zapierały dech, a jednego z nich doświadczyłam właśnie tu. Pewnej październikowej nocy weszłam do sypialni z ciekawą książką w rękach. W następnej sekundzie o mało co nie upuściłam jej z hukiem na swoje stopy. Przez niezasłonięte okno, dzięki któremu miałam w ciągu dnia widok na ocean, zobaczyłam najpiękniejsze w życiu niebo. Miriady gwiazd błyszczących niczym małe diamenciki. 


Parę sekund później ciężki album, który tu przyniosłam, leżał już bezceremonialnie rzucony na łóżko, bo straciłam nim całe zainteresowanie. Parę minut później stałam już przed domkiem latarnika ‒ z głową zwróconą ku niebu i ustami szeroko rozwartymi z zachwytu wpatrywałam się w to niebywale piękne zjawisko. Ten, kto choć raz ujrzał na jakimś pustkowiu rozgwieżdżone niebo, w ogóle niezanieczyszczone świetlnie, ten zrozumie. 


I to tu też, również jakiejś październikowej nocy, poczułam się przeraźliwie samotna. Jak gdybym była jedynym ocalałym człowiekiem na całym świecie. Stałam na tym surowym krańcu wyspy, a wokół tylko przeszywająca ciemność i "cisza". Zero jakiejkolwiek formy życia. Najbliższa wioska znajdowała się pięć kilometrów stąd. Mogłabym śmiać się do rozpuku, drzeć wniebogłosy, a i tak nikt by tego nie usłyszał. Może jakiś "zagubiony" rybak wracający do przystani, tak, jak ja czasami słyszałam silnik łodzi przepływającej w pobliżu. 



Mogłabym robić tu piękne i godne pochwały rzeczy, albo też dopuścić się jakiegoś bezeceństwa, a i tak nikt by o tym nie wiedział. Mogłabym niechcący spaść w tę otchłań, i przepaść w jej głębinach, i nikt by się nie dowiedział, co tak naprawdę się stało. Nie namnożyłoby się wokół mnie tyle legend i spekulacji niczym wkoło tajemniczego zniknięcia trzech latarników z Flannan Isles Lighthouse, ale i tak wiele osób zadawałoby sobie to samo pytanie. 


I właśnie ta świadomość w pewien sposób przerażała. Jedynym świadkiem byłaby latarnia i ocean. Niemi powiernicy i... przyjaciele? Latarnię z pewnością można by było tak nazwać, w końcu działa dla dobra nas wszystkich, zgodnie z łacińskim "In salutem omnium", które Comissioners of Irish Lights obrali na swoje motto. 


Atlantyk zaś... Ocean to raczej fałszywy przyjaciel. Taki, który wbija nóż w plecy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Wilk w owczej skórze. W czasach biedy i głodu może jawić się jako dobroczyńca, ratować z opresji i dostarczać ze swoich głębin ryb na pokarm (w latach 80. XVIII wieku wyławiano tu ogromne ilości śledzi), ale może też zażądać bezwzględnej zapłaty ‒ życia. 



Pamiątkowe tablice informacyjne, na które można natrafić tu i ówdzie, dobitnie o tym przypominają. Największa tragedia wydarzyła się tu w 1935 roku, kiedy w lodowaty zimowy wieczór łódź żaglowa rozbiła się o skały w drodze powrotnej z Burtonport. Na jej pokładzie znajdowało się dwudziestu mieszkańców Arranmore. Dla dziewiętnastu z nich była to ich ostatnia podróż.  


Życie na wyspach odwiecznie przeplatało się, niczym w celtyckich węzłach, ze śmiercią na morzu ‒ była ona na stałe wpisana w egzystencję mieszkańców, co nie zmienia jednak faktu, że każda strata bolała tak samo. Do niektórych rzeczy nigdy nie można się przyzwyczaić, a śmierć ukochanej osoby jest właśnie jedną z nich. To jest coś, na co nigdy nie jest się gotowym. 




sobota, 6 września 2025

Popłyń ze mną na Arranmore


Zapinajcie kapoki, popłyniemy dziś na Arranmore!


Pokażę Wam, jak mieszkają irlandzcy bogacze, i jak wygląda jedna z największych, a także najciekawszych wysp leżących u brzegów Zielonej Wyspy.


Tak naprawdę to ten wstęp jest mocno na wyrost. Przeprawa morska jest tak krótka, że jeśli ktoś jest wyjątkowym flegmatykiem, ma dwie lewe ręce, letargiczne ruchy, albo myśli, że kapok to taka orientalna potrawa, to pewnie nawet nie zdążyłby założyć na siebie tej wspomnianej kamizelki ratunkowej, bo prom już dobijałby do brzegu Arranmore.


Z Burtonport, małej wioski w hrabstwie Donegal, z której wypływają łodzie na Arranmore, to jakieś pięć kilometrów. Co to jest pięć kilometrów? To dystans, który z powodzeniem pokonałby pieszo nawet jednonogi, dzielny ołowiany żołnierzyk z bajki Andersena, i miałby z tego niezłą frajdę.


Jest tylko jeden mały problem. Nikt nie wpadł na ten genialny pomysł, aby połączyć mostem te dwa przeciwległe lądy, jak uczyniono w przypadku Achill Island, największej irlandzkiej wyspy z sąsiedniego hrabstwa Mayo.


Dla zwykłego śmiertelnika nie będącego w posiadaniu żadnej jednostki pływającej, a już szczególnie dla turysty, pozostaje jedynie przeprawa promowa. Oczywiście, jeśli ktoś ma zadatki na Robinsona Crusoe, to pewnie z powodzeniem mógłby dopłynąć tam własnoręcznie zbudowaną tratwą, nawet taką z części zamówionych na Temu. Pamiętajcie jednak, że jakby co, to nie ja podsunęłam Wam ten głupi pomysł!


Na otarcie łez mamy za to aż dwóch przewoźników w Burtonport i "rozkład jazdy" naszpikowany godzinami rejsów. W sezonie promy kursują praktycznie co godzinę, a jeśli jeden "ucieknie", pozostaje jeszcze drugi. Konkurencja bardzo chętnie zaopiekuje się takim pechowcem, a zwłaszcza jego pieniążkami.


Obydwa promy wypływają z dokładnie tego samego miejsca, kosztują tyle samo i przewożą pojazdy. Kanapowe lenie, którym nie chce się spacerować po wyspie, odśpiewują teraz hip hip hurra!


Promy różnią się głównie kolorem. Jeden jest czerwony, a drugi niebieski. Dla daltonistów mam dobrą wiadomość: nawet jeśli nie jesteście w stanie odróżnić jednego od drugiego, nie martwcie się! Bez względu na który wsiądziecie, zapłacicie tyle samo, i wylądujecie w tym samym miejscu.

Czerwony nazywa się Arranmore Ferry i obsługuje tę trasę już ponad 30 lat. Stare wygi. Pewnie nawet po ciemku by trafili. Niebieski prom nazywa się dość oryginalnie ‒ na pewno nigdy byście na to nie wpadli ‒ Arranmore Ferry, tylko ma jeszcze przedimek "The". "The Arranmore Ferry".


Jeśli ktoś jest lokalnym patriotą i lubi wspierać rodzinne biznesy, to ta opcja jest dla niego. Łódź należy bowiem do irlandzkojęzycznych mieszkańców wyspy Arranmore, rodziny Boyle, która para się tym zajęciem od ponad wieku. Niedawno odświeżyli swoją lekko zardzewiałą flotę i teraz reklamują się najnowszym nabytkiem, promem Arranmore Blu, który ma być bardziej komfortowy i stateczny niż jego poprzednik (i pewnie też konkurencja). Może przewieźć prawie 100 pasażerów i 10 samochodów, a na pokładzie można nawet napić się kawy (to z myślą o tych wczesnoporannych i późnych rejsach). Widać zatem, że dbają tu o klienta. Serwis jak w pięciogwiazdkowym hotelu!



Przekonaliśmy się o tym dobitnie, kiedy staliśmy grzecznie w kolejce do wjazdu na prom. Ponieważ był to nasz trzeci rejs na Arranmore, jednak pierwszy niebieskim promem, wiedzieliśmy doskonale, że zawsze wjeżdża się na nie tyłem. Jest to dość ciekawe doświadczenie, bo prom cumuje sobie w wodzie z otwartą paszczą, niczym wieloryb czyhający na Jonasza, a pasażerowie muszą na niego wjechać tyłem po pochylni, która, jak sama nazwa wskazuje, no... jest pochyła.



Wjazd tyłem "do wody", pochylnia... domyślacie się już do czego zmierzam? Ano do tego, że dla niektórych kierowców to karkołomny wyczyn. Dodam, że trzeba przy okazji stosować się do wskazówek załogi, która stoi na promie, bacznie obserwuje i żwawo gestykuluje, wszak prom ma ograniczoną powierzchnię i trzeba te wszystkie pojazdy ustawić na nim z głową. Przy bardzo popularnych rejsach każdy centymetr jest na wagę złota. I mówiąc "centymetr", naprawdę mam na myśli centymetry, a nie metry. Któregoś razu wracaliśmy z wyspy zapakowani po sam korek. Gorzej niż sardynki w puszce. Kiedy już byliśmy przekonani, że ciaśniej się nie da, na pokład promu wjechał... van.


Tym razem jednak nie musieliśmy tego robić, bo kiedy siedzieliśmy w aucie, nagle w szybę zapukał Irlandczyk z obsługi i coś tam zabełkotał. A ponieważ mieliśmy tu do czynienia aż z dwoma elementami zaskoczenia (jego nagłe pojawienie się i przemówienie), szok sprawił, że w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumieliśmy, co do nas mówił. A mówił z mocnym lokalnym akcentem. Okazało się, że chciał kluczyki do samochodu, aby wjechać nim na prom, nas zaś poprosił o piesze udanie się na łódź.


Nie wiem, czy załoga tego promu zawsze oferowała tego typu usługę, czy w pewnym momencie po prostu mieli dość kiepskich, ślimaczących się kierowców i doszli do wniosku, że szybciej i lepiej będzie, jak sami te auta zaparkują.


Normalnie popłynęlibyśmy czerwonym promem, tak jak w przypadku poprzednich dwóch razów, ale ponieważ rejs, który nas interesował był już wykupiony (latem warto je rezerwować z wyprzedzeniem, przez Internet), to zdecydowaliśmy się na dziewiczą podróż The Arranmore Ferry. Na szczęście nie mieliśmy takiego pecha jak Titanic.


Góry lodowej  co prawda nie można tu uświadczyć (foki i morświny już prędzej), ale ta pięciokilometrowa trasa na Arranmore ma na swojej drodze inne przeszkody. Przede wszystkim jest bardzo widowiskowa, co jest szczególnie widoczne w ładne i słoneczne dni (powodzenia życzę!), kiedy domki odbijają się w tafli wody.


Większość z nich jest odnowiona i nadająca się do użytku, gdzieniegdzie jednak natrafić można na tajemnicze ruiny, tak jak np. ma to miejsce na największej z nich, wyspie Rutland. To tu w latach 80. XVIII wieku, kiedy wyspa znajdowała się pod angielską okupacją, chciwy szkocki landlord Conyngham założył przetwórnię ryb, aby spieniężyć ogromne zasoby śledzi. Ławice ryb tak mocno tutaj przetrzebiono, że jakieś 10 lat później trzeba było zwijać interes, bo ryb zwyczajnie nie było. Po tamtych czasach pozostało jedynie wspomnienie w postaci ruin po dawnych budynkach.


Statek meandruje między archipelagiem mniejszych i większych wysp, na których irlandzcy bogacze mają swoje domki letniskowe. Przyznaję, że posługuję się tutaj paskudnym uproszczeniem, bo nie przeprowadzałam tu żadnego spisu powszechnego, i tak naprawdę to nie wiem, czy tymi szczęśliwcami faktycznie są Irlandczycy.


Jedno jest pewne ‒ domki są przepięknie położone. Jeden z nich, imponujący Inishcoo House to odrestaurowany budynek straży przybrzeżnej, który można wynająć (jedna noc w sezonie to "jedyne" 650€!). Jacyś chętni?


Wysepki zaś nie tylko mają ciekawe nazwy (jedna zwie się Kaczka, inna Koza), ale przede wszystkim łagodne wydmy, złote plaże i zatoczki wprost zachęcające do kąpieli. 


Te znajdziemy również w naszym miejscu docelowym ‒ na wyspie Arranmore. W 2019 roku mieszkańcy wyspy wystosowali list otwarty do Amerykanów i Australijczyków, i to właśnie między innymi wizją tych pustych, złotych plaż (a także pysznymi owocami morza, smacznym Guinnessem, dobrą muzyką i zabawą, a nade wszystko super szybkim Internetem) próbowali ich skusić do przeprowadzki.

 

Realia są bowiem takie, że społeczność wyspy maleje niemal z każdym rokiem. Jeszcze na początku XX wieku żyło tu ponad 1500 stałych mieszkańców, obecnie zaś jest ich trzy razy mniej.

 

Bardzo dużo osób wyemigrowało stąd w połowie XIX wieku, kiedy Irlandię dotknęła klęska głodu. Wielu udało się właśnie do Ameryki bądź Australii. O bliskich więziach z USA przypomina pomnik, który znajdziemy na wyeksponowanej części wyspy, na małym jeziorku pośród wzgórz i torfowisk. To Beaver Island Monument.

 

Beaver to po polsku boberek. To nie tylko przezwisko, którym Jean-Paul Sartre pieszczotliwie nazywał swoją Simone de Beauvoir (nie wnikam), ale także nazwa wyspy na jeziorze Michigan w USA, gdzie osiadło wielu dawnych mieszkańców Arranmore. Dziś te dwie społeczności tworzą od 2000 roku miejsca partnerskie i to właśnie z tej okazji powstał ten wymowny pomnik.


A z tymi kapokami, to żartowałam! Na żadnym promie nie są wymagane!