poniedziałek, 3 listopada 2025

Port Erin – wspomnienie lata


Kalendarzowa jesień dopiero się rozkręca, ale jeśli ktoś z Was już teraz ma jej serdecznie dość i tęskni za latem, to mam dla Was pozytywną wiadomość – trafiliście pod dobry adres, wszak dzisiaj u mnie pod dostatkiem letnich pejzaży.


Przez te minione tygodnie dałam Wam trochę odpocząć od Wyspy Man, ale to absolutnie nie oznacza, że skończyłam swoje opowieści o niej. Zachwyt tym małym skrawkiem świata nadal mi nie minął, dziś zatem zaprezentuję Wam miasteczko, które mnie urzekło – Port Erin – i mam nadzieję, że podobnie jak Castletown (dawna stolica Wyspy Man), które niedawno Wam pokazywałam, spotka się ono z Waszym uznaniem. 



Port Erin znajduje się na południowym zachodzie kraju, a jego nazwa w dosłownym tłumaczeniu to Irlandzki Port – port, z którego wypływało się do Irlandii. 

Być może dawnych mieszkańców Port Erin ekscytowała wizja podróży do sąsiedniego kraju. Niewykluczone, że wielu z nich fantazjowało o emigracji i nie mogło doczekać się opuszczenia swojej ojczyzny. 



Z przylądka Bradda Head, na którym znajduje się charakterystyczna wieża wybudowana w 1871 roku na cześć lokalnego dobroczyńcy, Williama Milnera, można nawet przy dobrej widoczności dopatrzeć się konturów Irlandii Północnej, gór Mourne i wschodniego wybrzeża Irlandii. Sama wieża zaś, Milner's Tower, a konkretnie jej kształt, nie jest dziełem przypadku. Widziana z góry ma przypominać klucz umieszczony w zamku, jako że Milner był również ślusarzem i producentem ognioodpornych sejfów. 



Ja natomiast daleka byłam od ekscytacji na myśl o rejsie na Zieloną Wyspę. W zasadzie przez cały pobyt tutaj odpychałam od siebie myśl o powrocie do Irlandii – Wyspa Man szybko skradła moje serce i nie zamierzała go oddawać. 



Niczym Kalibabka, bezlitosny uwodziciel, roztaczała przede mną kuszące wizje i ekscytujące perspektywy, podczas gdy stara, poczciwa Irlandia mogła zaoferować mi jedynie powrót do rutyny i szarej codzienności. Szarej i to w dosłownym znaczeniu, wszak wakacje powoli dobiegały końca, jesień zaś zbliżała się wielkimi krokami. Wrzesień zdawał się być "w siedmiomilowe buty obuty" niczym Michał, bohater wiersza Jana Brzechwy. Szare niebo jest niejako symbolem tego jesienno-zimowego okresu. Nawet jeśli nie jest mokro, to na pewno jest szaro. 



W Port Erin po raz kolejny pożałowałam, że nie mieszkam w tak uroczym miejscu. Miasto, przez niektórych zwane też "wioską", ma nieco większą populację niż Castletown, była stolica wyspy – niecałe cztery tysiące mieszkańców. 



Spis powszechny pokazuje, że tutejsza populacja ma raczej tendencję wzrostową, co oczywiście wcale mnie nie dziwi. Port Erin jest bowiem rozkoszną hybrydą: małomiasteczkowy klimat przeplata się tutaj z duchem nadmorskiego resortu. 


Złota, szeroka i bezpieczna plaża obiecuje godziny dobrej zabawy, a także mami wakacyjnym klimatem – w słoneczne i ciepłe dni właśnie tu kumulują się promienie słoneczne, a także gromadzą mieszkańcy i turyści. To ich prywatny kawałek nieba, z którego również my postanowiliśmy co nieco dla siebie uszczknąć. 



Zanim jednak tego dokonaliśmy, skierowaliśmy swoje kroki w stronę pobliskiej lodziarni "Scoops". Ten błogi klimat chyba udzielił się również załodze, która okazała się być wyjątkowo hojna. Zamówiliśmy po dwie gałki lodów – Połówek, miłośnik kokosów i batona Bounty, zdecydował się oczywiście na mieszankę kokosa i limonki, a także na malinę. Ja wybrałam słony karmel i banoffee. Każdy z lodów kosztował £4.80, i całe szczęście, że poprzestaliśmy tylko na dwóch smakach, bo to, co dostaliśmy, przypominało raczej piłki futbolowe niż normalne gałki lodów. 



Choć plaża była tuż obok, to jednak zanim do niej dotarliśmy, już byliśmy upaćkani w tych lodach niczym maluchy w żłobku, które dopiero uczą się samodzielnie jeść. Lody spływały nam po palcach i ściekały na ubranie, więc tak naprawdę nawet nie mogliśmy się nimi w spokoju nacieszyć, bo ich konsumpcja przypominała raczej przymusowy udział w mistrzostwach jedzenia na czas. Tylko tutaj nie mogliśmy liczyć na żadne nagrody ani na fanfary. 




Woda w zatoce upstrzona była licznymi łódkami, plaża – malutkimi i kolorowymi domkami-szopami, tuż obok zaś prężyła się dostojna i piękna latarnia, a z góry wszystkiemu przyglądały się urodziwe pastelowe kamieniczki. Widok był iście pocztówkowy i sielankowy, toteż nie dziwi fakt, że miasteczko jest "gwiazdą filmową" i od czasu do czasu występuje w różnych produkcjach telewizyjnych. Piękno powinno być opiewane, a w Port Erin piękno można sprzedawać w kilogramach. 

 
 

Jeśli ktoś zapyta, co mi się tutaj podobało, odpowiem: wszystko! Latarnia i światła w porcie, wrzosowiska, wzgórza w oliwkowym kolorze i domki wetknięte w tę gęstwinę, złoty piasek przesypujący się między palcami, te plażowe domki niczym apetyczne, kolorowe cukierki, estetyczne kamienice i ulice, przestrzeń, morska bryza i brak tłumów.


 

I nawet ta wieża Milnera na wzgórzu, do którego nie dotarliśmy. Jednak szczęście, jak każde lekarstwo, powinno się dawkować, liczę więc, że kiedyś jeszcze to nadrobię i będzie mi dane upajać się w Port Erin życiem w zwolnionym tempie. 





 


sobota, 25 października 2025

Książę z Tindera, który okazał się ropuchą – "Stronger"


Z ponad czterdziestu książek, które przeczytałam w tym roku ta zbulwersowała mnie najbardziej. Najmocniej poruszyła, a w zasadzie to wręcz wstrząsnęła do szpiku kości.

Kilka z tych przeczytanych należało do literatury obozowej, i choć czasem na ich kartach pojawiali się okrutni kapo, postać każdego z nich blaknie wobec antybohatera "Stronger" – człowieka zepsutego do szpiku kości.

Historia przedstawiona w "Stronger" idealnie wpisuje się w halloweenowy klimat, a na jej kanwie z powodzeniem mógłby powstać prawdziwy horror albo chociaż dreszczowiec. Psychopata i sadysta już jest – Paul Moody. Irlandzki "książę" z Tindera, który okazał się nie tyle ropuchą, co po prostu parszywą kreaturą. 


Scenariusz napisało samo życie, Nicola Hanney zaś przelała tę bolesną historię na papier i nadała jej życie.

(delikatne spojlery początku fabuły)

Wyobraź sobie, że masz 36 lat. Przed Tobą jeszcze niemal "całe życie". Ale tak tylko Ci się wydaje, bo pewnego, niezbyt pięknego, dnia lekarz oznajmia Ci, że masz terminalną postać raka.

Jeszcze nie dowierzasz, jeszcze masz nadzieję, że to może jakiś głupi żart, ale nikt się nie śmieje. Wręcz przeciwnie. Lekarz jest śmiertelnie poważny, a na Twoją sugestię kriokonserwacji, czyli zamrożenia komórek jajowych (no bo przecież jesteś jeszcze młoda i nie szykujesz się do trumny) odpowiada z brutalną szczerością, że to mija się z celem, bo nie dożyjesz macierzyństwa.

Straszne prawda? Nie wiesz jednak jeszcze, że to nie jest największy koszmar, jaki spotka Cię w życiu.

Nie przyjmujesz do wiadomości informacji o nadchodzącej śmierci. Niczym tonący brzytwy chwytasz się wszystkiego, co daje Ci nadzieję na uzdrowienie: wiary i modlitwy, obmywasz się świętą wodą z irlandzkiego źródła, przechodzisz na zdrową, bezmięsną dietę, wprowadzasz do niej mnóstwo soków, które mają wyeliminować raka, udajesz się do lokalnego uzdrowiciela i grzecznie poddajesz leczeniu, aż... staje się cud! Rak, który miał Cię zabić w przeciągu kilku miesięcy, całkowicie znika!

Ekstaza! Euforia! Wygrana na loterii! Czujesz, że świat znów leży u Twoich stóp. Że teraz będzie juz tylko pięknie. Bo przecież najgorsze już za Tobą.

Prr, poczekaj z tą radością. Nie tak szybko!

I wtedy wchodzi on. Cały na biało, choć duszę ma na wskroś czarną, ale tego nie widać. Czarujący, romantyczny irlandzki "książę" z bajki, o którym marzy chyba każda użytkowniczka aplikacji randkowej.

Chciałoby się rzec: "run, girl, run!", bo to jego nazwisko ("Moody" – ponury/humorzasty) jest tutaj wymownym omenem. Ale nie można.  I tak byś pewnie nikomu nie uwierzyła, ani nie posłuchała, bo jak śpiewała Małgorzata Ostrowska – "Ale miłość, moi mili, jest nieczuła na mądrości".

Myślę, że historię Nicoli Hanney z powodzeniem można nazwać wstrząsającą kroniką terroru. Mnie najbardziej w "Stronger" poruszył, zasmucił, a zarazem obrzydził fakt, że tym potwornym agresorem nie był zwykły "Ziutek", lecz... członek An Garda Síochána, czyli tutejszej policji. Człowiek, który nosił dumny i odpowiedzialny tytuł "stróża prawa", a okazał się pospolitym bandziorem. Obrzydliwym typem spod ciemnej gwiazdy. Silnym wobec słabych, słabym wobec silnych. To on był tutaj prawdziwym rakiem, którego należałoby usunąć, aby jego toksyczne macki nie dosięgły już nikogo więcej. 


Domyślam się też, że podzielenie się tą historią wiele kosztowało autorkę. Pewnie najwygodniej i najłatwiej byłoby wyprzeć ją z pamięci, zamieść pod dywan i zapomnieć, a jeszcze lepiej – wymieść spod tego dywanu i zwyczajnie wyrzucić na śmietnik historii. Zachować dla siebie. Nikt by wtedy głupio nie komentował, nie docinał, nie obwiniał ofiary (tak, mili państwo, victim blaming ma się świetnie w naszym społeczeństwie). Wiedzieliby o niej tylko najbliżsi Nicoli.

Są jednak w życiu takie sytuacje, kiedy trzeba wykazać się odwagą cywilną. I to też właśnie Nicola uczyniła. Poprzez uzewnętrznienie się, podzielenie ze światem tą swoją wstydliwą i bolesną historią, dała nadzieję innym. Tym, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji "bez wyjścia". 


Nicola stała się jakże potrzebnym światełkiem w tunelu beznadziejności i rozpaczy. Bo jeśli ona pokonała nieprzyjazny jej system, zwyciężyła z funkcjonariuszem prawa – doskonale obeznanym w technikach manipulacji i wyszukanych strategiach mających złamać przeciwnika – to każda inna ofiara przemocy psychicznej i fizycznej też może.

"Stronger" to przejmująca historia na faktach. To opowieść o tym, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Może nie jest to arcydzieło, które przejdzie do ponadczasowego kanonu literatury pięknej, jest to za to niezwykle potrzebna książka przełamująca tabu, i dająca innym jakże potrzebną im wiarę i nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Tylko nie można się załamać. 


Zabrzmi banalnie, ale jeśli pod wpływem tej książki choć kilka osób wyłapie czerwone flagi w swoim związku, to choćby dla nich warto było ją napisać.


niedziela, 12 października 2025

Książka, która mnie uleczyła

 

Nie wiem, kiedy to się stało. Chyba najlepszą odpowiedzią byłoby "nagle". Zupełnie nie potrafię wskazać dnia, w którym straciłam chęć do czytania. Nie umiem nawet wskazać przyczyn tego zachowania.

Zawsze czytałam dużo i chętnie. Nigdy nie trzeba było mnie do tego namawiać. Sierpień był jeszcze normalny pod tym względem. Później zaś nastał pierwszy wrześniowy tydzień, potem drugi, trzeci i czwarty. Nic się nie zmieniało. 


Dni mijały szybko, mój czytelniczy stos nie malał, rosły za to moje wyrzuty sumienia. Miałam kilka rozpoczętych książek: "Stories of Surrender" – autobiografię Bono, "Ireland's Curious Places" – kompendium ciekawych irlandzkich miejsc (przewodnik inny niż wszystkie), "Inishtrahull" – pozycję poświęconą irlandzkiej wyspie na dalekiej północy kraju, skąd już tylko rzut beretem do Szkocji, "Exploring Ireland's Castles", album o tutejszych zamkach, a także "One of the Girls", powieść, którą kupiłam kiedyś za trzy czy cztery euro w czasie... spożywczych zakupów w Aldi. Miałam więc w czym wybierać, ale tak naprawdę nie ciągnęło mnie do żadnej z nich. 



Aż któregoś dnia Połówek wrócił z zakupów, a na dnie reklamówki znalazłam dwie książki świeżo odebrane z biblioteki. Jedną była "Poor" Katriony O'Sullivan, a drugą "Schronisko, które przestało istnieć" Sławka Gortycha.


Bez większego przekonania zaczęłam czytać pierwszą z nich, i... zadziałała się magia!

"Poor" niespodziewanie przywróciła mi przyjemność z czytania. Uleczyła z mojej nietypowej bolączki. 


Jeszcze do niedawna miałam problem z przeczytaniem kilku stron czegokolwiek, teraz zaś... nie mogłam przestać! I tak sobie czytałam ją aż do drugiej w nocy, kiedy to doszłam do wniosku, że już czas spać.

Z zaskoczeniem stwierdziłam, że zaangażowałam się w historię tej obcej dla mnie kobiety i zaczęłam mocno jej kibicować.

Jako dziecko lubiłam czasopismo "Z życia wzięte". To była jedna z wielu gazet, które namiętnie kupowała moja mama. Nie wiem, czy historie w nim zawarte faktycznie były autentyczne, czy może wyssane z palca – nieważne. Lubiłam je jednak czytać. I choć dziś już nie sięgam po tę gazetę, z tamtych czasów pozostało mi zamiłowanie do historii z życia wziętych. Woody Allen może mieć kilka Oscarów, ale najlepsze scenariusze i tak pisze samo życie.

Na co dzień bardzo cenię sobie autentyczność – mam wrażenie, że zanika w naszym świecie. W świecie sztucznych fasad, w świecie pozerów i pozorów autorka jest powiewem świeżości. Katriona obnażyła przed czytelnikiem swoje wnętrze i stanęła przed nim nago (taka metafora, niech nikt się nie napala na goliznę), co niewątpliwie wymagało ogromnych pokładów odwagi.

Przed zupełnie obcymi dla niej ludźmi otworzyła drzwi do swojego osobistego piekła na ziemi i zapoznała ich ze swoimi demonami. Jednak ani przez moment nie udawała świętoszka i nie robiła z siebie aniołka, choć – biorąc pod uwagę powodzenie, jakim cieszyła się wśród mężczyzn – można by było pomyśleć, że jest kolejnym aniołkiem Victoria's Secret. 


W "Poor" kiepski jest tylko tytuł. Powieść O'Sullivan to historia niesamowicie zawiłych relacji rodzinnych, w których nic nie jest czarno-białe. To słodko-gorzka opowieść o tym, jak trudno przerwać błędne koło i wyrwać się z patologii, w której się dorastało.  

Były w niej rozczulające sceny chwytające za serce, ale też takie, w których to czytelnik chwyta za scyzoryk automatycznie otwierający się w kieszeni.

Jest też bardzo interesująca z psychologicznego punktu widzenia, bo jak na dłoni ukazuje negatywny wpływ programowania, które – chcąc nie chcąc – fundują nam rodzice. Programowania i prania mózgu, które wielokrotnie determinują później nasze zachowania (również w obliczu niebezpieczeństwa), a nawet życie.

To przejmująca opowieść o ludzkiej sile, ale też słabościach. O jednej z najtrudniejszych walk – tej ze samym sobą. O syzyfowym wysiłku i heroicznej walce o lepsze jutro, czyli bolesnych realiach, w których żyją dzieci z dysfunkcyjnych rodzin. Wielu z nich nigdy nie udaje się przerwać tej wielopokoleniowej patologii, ani wyrwać z bagna, w którym przyszły na świat. Nawet jeśli początkowo zaciekle walczą o każdy oddech, o to, by nie pójść na dno, to jednak z czasem te słabsze opadają z sił. Ewentualnie wykańczają je złowieszcze głosy w głowie podpowiadające szatańskie rozwiązania.  

Niedawno pisałam tutaj o autobiografii Matthew Perry'ego, która również porusza tematykę uzależnień i walki z nimi. Te dwie pozycje dzieli jednak ogromna przepaść. Mój osobisty stosunek do nich również jest inny. Zdecydowanie bardziej przemówiły do mnie przeżycia i rozterki Irlandki. Prawdę powiedziawszy, to gdzieś tam momentami widziałam w niej siebie. Sama książka również jest lepsza – ładniej napisana, mocniejsza w swoim przekazie i bardziej dopracowana (choć końcówkę uważam za zbyt przyspieszoną, z chęcią przeczytałabym bardziej szczegółowy opis wydarzeń).

Katrionie udało się nie zatonąć w tym niebezpiecznym wirze, w który wciągnęli ją nieustająco podtapiający się rodzice. Zdołała wydobyć się z matni. Jeśli więc ktoś z Was ma ochotę na pokrzepiającą "bajkę" z happy endem, to "Poor" będzie dobrym wyborem. 


 

piątek, 3 października 2025

Hello, October!

Mokro, wietrznie i... romantycznie! Czyli mój ulubiony rodzaj pogody na dni, kiedy nie muszę nigdzie być, mogę zostać w domu i z suchego miejsca obserwować liście tańczące na wietrze.

Październik zaczął się z przytupem, mamy bowiem pierwszy sztorm tego miesiąca o jakże wdzięcznym i niewinnym imieniu Amy.

Co ciekawe, wcale nie było dziś zimno, a "jedynie" wiało i lało. Najgorzej było oczywiście na zachodzie kraju, czyli tam, gdzie mnie nie ma. Choć raz jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie, ha!

W moim hrabstwie to raczej bułka z masłem. "Popłuczyny" po sztormie z prawdziwego zdarzenia. A mimo to podmuchy wiatru były tak mocne, że poprzewracały mi donice z kwiatami, a nawet ciężką, metalową ławkę ogrodową. Sąsiadce zaś sztorm Amy bezpardonowo wybebeszył – niczym Kuba Rozpruwacz – kubeł z recyklingowymi odpadami. W ten oto sposób dowiedziałam się, bez jakiejkolwiek wyrafinowanej inwigilacji, że sąsiadka pije rozpuszczalną kawę Nescafe Azera i – jak na szanującą się Irlandkę przystało – smaruje pieczywo irlandzką margaryną Dairygold. Nie musiałam wróżyć z fusów, wystarczyło, że rzuciłam okiem na śmieci, którymi usłany był jej ogródek z tyłu domu. Lekcja na przyszłość, drogie dzieci, nie trzymamy kubłów na śmieci od strony nawietrznej.

Przy okazji pogratulowałam sobie wyczucia czasu, bo na parę dni przed sztormem dotarł termos, który zamówiłam dla Połówka i dziś właśnie miał swój wielki debiut. Połówek niestety nie zaliczył się do szczęśliwców, którzy mieli przywilej pozostania w domu. Nie było zmiłuj się, musiał jechać w tych opłakanych warunkach do Dublina, więc kiedy rano kąpał się przed pracą, zakradłam się do kuchni, podgrzałam do czerwoności zupę pomidorową, którą przyrządziłam wczoraj wieczorem, i taką bulgoczącą, niczym wywar czarownicy, przelałam do nowego nabytku. Według obietnicy producenta termosu miała pozostać gorąca przez 15 godzin. Mam nadzieję, że to nie była zwykła kiełbasa wyborcza dla naiwniaków!

Podglądałam przez chwilę transmisję na żywo z lotniska w Dublinie, aby zorientować się, jak sytuacja wygląda w stolicy – widziałam, że piloci całkiem dobrze radzili sobie z panującymi warunkami. Niemniej, nie chciałabym być na miejscu tych pasażerów.

Myślałam, że tegoroczny rozdział podróżniczy już zamknęłam sierpniowym wyjazdem na wyspę Arranmore, ale mój niespokojny duch (czy to Ty, mężu Hildegardy Zollstock?) znów zaczyna dochodzić do głosu. Chodzi mi po głowie pomysł jakiegoś krótkiego październikowego wyjazdu. Mam już nawet kilku potencjalnych faworytów, ale decydujący głos będzie jednak miała pogoda. Długoterminowa prognoza jest w miarę optymistyczna; całkiem znośne temperatury, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy, więc tym bardziej kusi mnie ten pomysł.

A skoro o Hildegardzie Zollstock mowa, to do Połówka dotarła długo wyczekiwana, najnowsza gra planszowa z wiedźmińskiego uniwersum, więc gdyby się ktoś zastanawiał, co będziemy robić na urlopie, to już informuję – zapewne wcielać w wiedźminów ze Szkoły Wilka.

Nie planowałam tego wpisu. W oryginalnym zamyśle miałam kontynuować relację z wyspy Arranmore, bo mam jeszcze sporo niepublikowanych zdjęć i chciałabym, aby zobaczyły światło dzienne, ale niestety znów opuściła mnie wena. Story of my life.

Ten post jest więc po to, abym się rozpisała i przestała być starym, zaschniętym i niedomagającym długopisem. Łudzę się, że siłą rozpędu uda mi się jutro, albo najpóźniej w niedzielę, wreszcie napisać tę relację, która chodzi za mną jak bezpański pies i domaga się uwagi, ja zaś konsekwentnie okazuję jej obojętność, a może nawet niechęć. Trzymanie kciuków mile widziane!

sobota, 20 września 2025

Jeśli nie chcesz mojej zguby, śliwki kup mi, luby!

Znamy się już trochę, więc niejako czuję się w obowiązku lojalnie Was przestrzec. Uwaga! Uwaga! Będę Was wodzić na pokuszenie! Jeśli więc ktoś z Was ma słomiany zapał do zdrowego żywienia, albo słabą wolę, i w minionym tygodniu już pięć razy zaczynał dietę, to niech nie czyta i nie ogląda, bo z dzisiejszego wpisu kalorie będą się wylewać przez ekran. Możecie więc zawczasu oszczędzić sobie tych tortur.

Jesień na dobre zagościła pośród nas. Captain Obvious to moje drugie imię, nie musicie więc dziękować za to jakże odkrywcze spostrzeżenie. Muszę jednak przyznać, że ostatnie dni przypominały mi bardziej przedwiośnie niż samą jesień. Jakaś wyczuwalna zmiana nastąpiła. Prognoza na najbliższe 10 dni wygląda obiecująco ‒ znacznie więcej słońca, tylko czemu te najbliższe noce takie chłodne? Dwa, trzy stopnie we wrześniu?! Ale to może i dobrze, bo w ostatnim czasie źle mi się spało. Było mi zdecydowanie za gorąco i rzucałam się po łóżku jak opętana (nabyłam już takiej wprawy, że spokojnie dostałabym angaż w remake'u "Egzorcysty" lub "Dziecku Rosemary")

Fakty są jednak takie, że klimat jesienny dość mocno mi wjechał, bo w tym roku ‒ jak nigdy wcześniej ‒ wpadałam do lokalnych sklepów i, niczym chytra baba z Radomia, z obłędem w oczach rzucałam się na ozdoby jesienne. Muszę jednak przyznać, że te małe akcenty sezonowe, w postaci strategicznie rozmieszczonych dyń, sprawiły, że w domu stało się przytulniej i jeszcze milej. Kawa i herbata też jakoś lepiej smakują wypijane z jesiennego kubka. 


W czasie dzisiejszego urzędowania w kuchni doznałam momentu olśnienia na miarę eureki Archimedesa. Pozwolę sobie podzielić się z Wami tą mądrością, wszak nie jestem skąpa, a poza tym nic mnie to przecież nie kosztuje.

Niektórzy rodzą się rekinami biznesu, inni są rasowymi psami na baby, albo lwami salonowymi, jeszcze inni szczurami lądowymi, a ja... No cóż. Nie każdy został stworzony do wielkich rzeczy. Ja najwidoczniej jestem urodzoną kurą domową, która uwielbia kokosić się w swoim kurniku. A jeszcze bardziej lubi, kiedy ten kurnik pięknie pachnie, aromatyczną domową kuchnią, i kiedy mam swoich bliskich pod swoimi skrzydłami. 

Człowiek to jednak prymitywna bestia. Nie mam co prawda indiańskich zapędów do skalpowania, ani też potrzeb do obwieszania się naturalnymi futrami (obrzydliwe, swoją drogą), ale ‒ jak to mawiają ‒ gena nie wydłubiesz. Gdzieś tam wewnątrz mnie tkwi ten pradawny pierwiastek, geny jakiegoś neandertalczyka, który ma nieokiełznaną potrzebę zgromadzenia tłuszczyku na zimę w celu jej przetrwania. Ilekroć nadchodzi zimniejsza pora roku (a tak naprawdę, to wystarczy, że jesień leciuteńko zapuka do mojego okna  i słabiutkim głosem rzeknie "no cześć!"), a moją dietę od razu szlag trafia. I to tak spektakularnie.

Pamiętacie, jak mówiłam Wam, że robię sobie detoks od cukru? No... to już nieaktualne. Możecie włożyć ten tekst między bajki.

Zła ze mnie chrześcijanka, bo według biblijnych nakazów nie powinnam czynić drugiemu, co mnie niemiłe, ale źli ludzi sprowadzili mnie na manowce, i teraz ja czynię to samo. Wypatrzyłam gdzieś w internetowych odmętach ciasto śliwkowe (w końcu mamy na nie sezon!) i od razu zapragnęłam je posiąść. O, proszę! Właśnie dopuściłam się kolejnego grzechu ‒ "nie pożądaj ciasta bliźniego swego" czy jakoś tak... 


Przed wielkimi tygodniowymi zakupami sporządziłam więc odpowiednią listę produktów i upewniłam się, że koniecznie znajdują się na niej śliwki. Następnie zaś wręczyłam ją Połówkowi i wysłałam z misją do miasta, subtelnie przypominając mu "jeśli nie chcesz mojej zguby, śliwki kup mi, luby!". 


Chyba nie chciał, bo z zakupów wrócił nie tylko z zamówionym kilogramem śliwek węgierek, ale także z kolejnym ‒ mirabelek. Te ostatnie przetrwały, węgierki zaś przerobione zostały na pyszne ciasto na kruchym spodzie. 


Tak, wiem, nie wygląda powalająco, ale to ma smakować, a nie wyglądać. Smakuje zaś naprawdę przyzwoicie ‒ to ten rodzaj ciasta, po którym człowieka nie mdli od słodyczy, bo śliwki są kwaskowate, a w samym cieście (użyłam dużej tortownicy) jest tylko 100 gramów cukru. Plus cukier puder na wierzchu. Można jeść bez wyrzutów sumienia, bo jak głoszą pogłoski (przysięgam, że to nie łasuchy je rozpuszczają!) śliwki obniżają cukier we krwi. Tak że tak. Oszukałam system. 


A ponieważ nie samymi deserami człowiek żyje, to zrobiłam też francuską zupę cebulową, i nawet użyłam do niej specjalnego, białego wina z Francji. Co prawda, dopuściłam się małego kulinarnego bluźnierstwa, i zamiast sera gruyère użyłam do grzanek grana padano, ale ciiii, niech to pozostanie naszym słodkim sekretem ‒ naprawdę, żaden ortodoksyjny francuski kucharz nie musi o tym wiedzieć! Żeby mi tu nikt nie dzwonił po kulinarną policję! 


Nie mam zielonego pojęcia, jak to się stało, ale jak długo żyję na tym świecie, tak jeszcze nigdy nie miałam okazji jeść zupy cebulowej! To doprawdy nie do pomyślenia, zważywszy na fakt, że jestem dumnym Polakiem-Cebulakiem. Polką tak naprawdę  (spokojnie, nie zmieniłam w międzyczasie płci), ale Polak lepiej się rymuje. Uwielbiam cebulę (tak samo jak czosnek), a gdybym pochodziła ze szlacheckiego rodu, to w moim herbie byłaby właśnie cebula. I nie wstydzę się tego! Był Bartolini Bartłomiej herbu Zielona Pietruszka, to może też być też Taita herbu Biała Cebula, prawda? 


Żarty żartami, ale zupę serdecznie polecam. Znakomicie rozgrzewa! Tylko najlepiej od razu robić większą ilość. Ja zrobiłam z marnego kilograma, a po nałożeniu jej do dwóch miseczek, w garnku została jedna porcja, którą nawet krasnal by się nie najadł, a co dopiero rosły chłop, który pochłania wszelkie zupy tak chętnie jak dzik żołędzie!