piątek, 20 czerwca 2025

Pusty transporter

Dziś będzie potwornie smutno, więc jeśli ktoś z Was jest empatą wyjątkowo łatwo wchłaniającym emocje innych, to od razu ostrzegam, że nie chcę nikogo nastrajać negatywnie.

Z reguły nie zamieszczam tutaj wpisów o intymnej i drażliwej dla mnie tematyce. Czuję się niezręcznie na samą myśl o tym, że ktoś obcy, niepowołany, zły i nieczuły mógłby je przeczytać, a potem wyśmiać. Tym razem zrobię jednak wyjątek, bo mam silną potrzebę upamiętnienia tego wydarzenia.

Ktoś kiedyś powiedział mi, że powinnam być weterynarzem.

Ratowaliśmy wtedy psa żywcem zjadanego przez larwy. Brzydziło mnie to jak cholera, chciałam polecieć w krzaki i oddać treść swojego żołądka, do tej pory zresztą wzdrygam się na samo wspomnienie o setkach przebrzydłych, obślizgłych larw pełzających po ziemi. A także tych schowanych w ranach, pod skórą. Chęć ratowania stworzenia okazała się jednak większa niż moje obrzydzenie.

Zastanawiałam się później parę razy nad tym stwierdzeniem.

Czy aby na pewno nadawałabym się do takiej pracy? Przebywam ze sobą już te parę dekad i znam siebie jak zły szeląg. Miałam więc słuszne powody, by powątpiewać w te słowa. Prawda jest bowiem taka, że pomimo tych wszystkich lat, jakie mam na karku, nie uodporniłam się jeszcze na cierpienie zwierząt, a do tego kiepsko radzę sobie ze śmiercią i żałobą.

Weterynarz to nie tylko superbohater. To nie zawsze Superman, który spada z nieba w odpowiednim momencie i niesie ratunek potrzebującym. Potem zaś zbiera owacje na stojąco niczym aktor po wyjątkowo dobrze odegranej roli na deskach teatru.

Weterynarz, czy tego chce czy nie, a najczęściej jednak nie chce, musi też odgrywać rolę Ponurego Żniwiarza. Odbierać życie tym, co mają cztery nogi, a tych, co mają ich dwie ‒ zasmucać i ograbiać z resztek nadziei.

Kto normalny chciałby być złodziejem nadziei? Siewcą śmierci i złych wiadomości? Chyba tylko psychopata wyzuty z emocji i człowieczeństwa. Tylko takiej osobie sprawiałoby to przyjemność. Cała reszta musiałaby zmagać się z tym ciężarem. A więc ja chyba jednak nie chciałabym być tą całą resztą. Obawiam się, że nie poradziłabym sobie z tym balastem emocjonalnym.

Półtora roku temu musieliśmy uśpić naszego ukochanego kota, który przegrał nierówną walkę z wyjątkowo agresywną postacią białaczki. Te jego ostatnie chwile i ten proces, który do tego doprowadził, to były tak przeraźliwie bolesne i smutne przeżycia, że zgodnie orzekliśmy "nigdy więcej". Nigdy więcej nowych kotów (mamy jeszcze dwa).

Zerkałam czasem z czułością na jakieś małe skrzaty gotowe do adopcji na "tu i teraz", gdyby tylko zjawił się chętny, ale nigdy nie przekuwałam tych myśli w czyn. Nie byłam chętna. Nie chciałam nią być.

Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale nie chciałam nowego kota, bo w moich oczach byłaby to "zdrada" tego mojego ukochanego, z którym od samego początku miałam wyjątkowo bliską więź. Na nim wszystko miało się dla mnie skończyć.

Ale nie o tym chciałam pisać.

Parę dni temu zauważyłam z mojego okna kota leżącego po przeciwnej stronie ulicy, w pozycji, która wydała mi się dość nienaturalna. A już tym bardziej nienaturalne było to, że w zupełności nie reagował na moje werbalne zaczepki, kiedy to okno otworzyłam i zaczęłam hałasować, aby przykuć jego uwagę. Reakcji jednak nie było. Postanowiłam więc przejść te parę metrów, by sprawdzić, czy moje złe przeczucia mają rację bytu, czy to tylko moja wyobraźnia pracująca na najwyższych obrotach.

Kiedy zeszłam na parter i wyszłam przed dom, kot akurat wolnym krokiem przechodził przez ulicę. Kiedy już udało mu się przez nią szczęśliwie przejść, wszedł na nasz trawnik i się na nim położył. Po chwili znów wstał, przeszedł chybotliwym krokiem krótki odcinek, usiadł i ciężko dyszał.

To był słoneczny, bardzo ciepły dzień, momentami nawet dość duszny, pomyślałam więc, że się odwodnił i potrzebuje wody, a także odpoczynku. To by tłumaczyło to jego nieruchome leżenie po przeciwnej stronie ulicy ‒ był wycieńczony i zbierał siły, by przez tę ulicę przejść. To z kolei znów go zmęczyło. Dyszał nienaturalnie, a do tego był dość wychudzony.

Przeszło mi przez myśl, że może ktoś go niechcący zamknął w swojej szopie, i dopiero teraz się z niej wydostał, pobiegłam więc do kuchni, wyjęłam dwie miski, do jednej nalałam wody, do drugiej wyłożyłam mokrą karmę, za którą szaleją nasze koty, i ostrożnie, aby go nie spłoszyć, podeszłam do niego i podsunęłam mu je pod nos.

To okazało się strzałem w dziesiątkę, bo kot łapczywie pił, przestawał, po chwili znowu zaczynał i tak parę razy. Kamień spadł mi z serca, bo to był jeszcze ten moment, kiedy wierzyłam, że jest zwyczajnie odwodniony, i tak naprawdę nic poważnego mu nie dolega. Nic, czego mokra karma (zlizał sos), woda i kroplówka od weterynarza nie załatwiłyby sprawy.

Moja radość trwała jednak bardzo krótko, bo po chwili kot znów leżał w tej okropnej pozycji na boku, z trudem oddychał, a mnie momentalnie stanęły przed oczami sceny sprzed półtora roku.

Déjà vu.

Puszka Pandory ‒ do której zapakowałam swoją traumę i zakopałam głęboko w ziemi ‒ otworzyła się, i wydostał się z niej cały ten smutek, całe to zło, które udało mi się niegdyś supresować.

Nie było czasu do stracenia, trzeba było szybko działać, bo kot wyglądał na umierającego.

Połówek założył na wszelki wypadek grube, zimowe rękawice, bluzę z długim rękawem, bo choć nic nie wskazywało na to, że kot może próbować ratować się pazurami, należało liczyć się z potencjalnym atakiem.

Często wydaje mi się, że zwierzęta doskonale potrafią czytać ludzką aurę. A może to ich szósty zmysł? Nieszczęśnik chyba domyślił się już, że nie stwarzamy dla niego żadnego zagrożenia, bo kiedy podeszliśmy do niego z transporterem, nie walczył, nie drapał, nie syczał, nie gryzł. Miałam nawet wrażenie, że jest zadowolony z tego, że nagle ma dach nad głową i swój kąt, w którym może się schować.

Połówek odjechał z pacjentem do weterynarza, a ja zostałam w domu sama ze swoimi myślami, modlitwami i nadzieją na szczęśliwe zakończenie.

W zasadzie to nawet nie dopuszczałam do siebie czarnego scenariusza. Nadal naiwnie wierzyłam, że kroplówka załatwi sprawę.

Nie załatwiła.

To, co mi powiedział Połówek po powrocie, sprawiło, że umarłam w środku. Umarłam razem z kotem, tylko, że on tak naprawdę. Ja zaś "na niby".

Empatyczna pani weterynarz fachowo zajęła się pacjentem, ale pomimo najszczerszych chęci, nie mogła zniwelować szkód, które już poczyniły się w jego wyniszczonym organizmie. Uśpienie go było jedynym, co mogliśmy dla niego zrobić. Na wszystko inne było już za późno.

Kot był w stanie agonalnym.

Miał niemal zero masy mięśniowej.

Tylko dwa zęby.

DWA ZĘBY!

I kilkanaście lat na karku.

Był niesamowicie zapchlony.

Miał owrzodzone dziąsła i brodę.

I kurewskiego pecha w życiu.

Ktoś mu ten los zgotował. Nie ja, nie Ty, ale ktoś go do takiego stanu jednak doprowadził. Pośrednio lub bezpośrednio.

Aktem miłosierdzia, jak stwierdziła pani weterynarz, było podanie mu środka przeciwbólowego i wysłanie za tęczowy most, gdzie już nigdy więcej nie zazna głodu, bólu i cierpienia.

Kiedy na samym początku podłączyła go do tlenu, jego stan zaczął się jeszcze bardziej pogarszać, zamiast poprawiać.

Spóźniliśmy się.

Spóźniliśmy się, żeby go uratować. On jednak na szczęście zdążył resztką sił dotrzeć na nasz trawnik, aby "godnie umrzeć", i zaznać choć w tych ostatnich minutach życia odrobinę ludzkiej czułości, troski i miłości.

Nie znam historii jego życia. Nie miał wszczepionego chipa, nie mieliśmy więc nikogo, z kim można byłoby się skontaktować w jego sprawie.

Chciałabym wierzyć, że jego opłakany stan był tylko nieszczęśliwym następstwem ‒ że się zgubił, a jego kochającemu właścicielowi nie udało się go odnaleźć odpowiednio szybko.

Chciałabym wierzyć, że większość z tych kilkunastu lat życia była jednak szczęśliwa.

Chciałabym wierzyć, że nie cierpiał zbyt długo.

Chciałabym wierzyć, że kiedyś był szczęśliwym kotem. Że miał pełną miskę, przytulny dom, i że wiedział, co to ludzkie ciepło i miłość.

Wiedział, co to człowiek. Nie był dziki, nie uciekał, a to daje mi nadzieję, że był przez tego człowieka oswojony i kochany. Tylko, jak to w życiu bywa, na pewnym etapie coś się spierniczyło i bańka pękła.

Chciałabym też wierzyć, że nikt z tutaj obecnych i czytających te słowa nie zawahałby się, aby udzielić pomocy zwierzęciu w potrzebie.

Tego wieczoru siedziałam w ogródku z twarzą do zachodzącego słońca. Gdzieś tam obok na betonie leżał mój kot. Beztrosko wygrzewał się do słońca, tak jak zwykł czynić to przez te dziewięć beztroskich lat swojego życia. Podczas gdy on był zupełnie nieświadom, że kot może mieć inne życie, spod moich okularów przeciwsłonecznych staczały się łzy. Opłakiwałam każdego niekochanego i zaniedbanego kota. Rozmyślałam o tym, jak bardzo niesprawiedliwe jest życie. Jeden ma wszystko, a drugi nie ma niczego.

Gdzie tu, do licha, sprawiedliwość?!

Nawet nie zauważyłam, kiedy przyszedł do mnie mój kocur. Swoim zwyczajem zaczął się ocierać o moje nogi. Wskoczył mi na kolana i zaczął się wtulać w to miejsce, w którym ramię dotyka tułowia.

Głaskałam go, bo to przynosiło ulgę. Głaskałam jego miękkie i lśniące futro, pocieszając się, że choć nie mogę uratować wszystkich kotów tego świata, mogę uszczęśliwić choć kilka. Te moje i moich sąsiadów.

Mówiłam, że mam wspaniałych sąsiadów? Nikt, kto kocha swojego kocha nie może być zły, prawda?  

Nie musicie komentować tego wpisu. Chciałam nim upamiętnić tego bezimiennego, nieznajomego kota, który tak niespodziewanie pojawił się w moim życiu, i tak szybko je opuścił.

Nawet jeśli nikt inny już o nim nie pamięta, ja będę. To właśnie jemu dedykuję tego smutnego posta.

Chciałabym  też uświadomić Was, bo może tego nie wiecie, ale w takich przypadkach jak ten najprawdopodobniej nie będziecie musieli nic płacić za opiekę weterynaryjną/uśpienie. Weterynarze to w dużej mierze ludzie z prawdziwą pasją, nie zaś wyrachowani, zimni i nieczuli profesjonaliści. Oni też mają serce, często zresztą również jakieś tam fundusze przeznaczone na takie właśnie sytuacje. Zawsze też możecie skontaktować się z lokalnym oddziałem SPCA (Towarzystwem Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt), i to oni mogą ponieść koszty ewentualnego leczenia.

Trzy razy byliśmy u irlandzkich weterynarzy z bezpańskimi kotami wymagającymi interwencji specjalisty, i nigdy nie płaciliśmy za leki czy otrzymaną pomoc.

Nawet to nieszczęsne półtora roku temu, kiedy musieliśmy w niedzielę na gwałt szukać weterynarza, znalazł się taki z sercem, z zupełnie innej kliniki, który zgodził się zaoferować swoje usługi, mimo że nie mógł przyjąć w tamtym momencie żadnej zapłaty, bo kasa była nieczynna. Ważniejsze było dla niego człowieczeństwo niż potencjalne ryzyko nieotrzymania zapłaty za wyświadczoną pomoc.

Nie zapominajcie o tym człowieczeństwie w kontekście naszych "braci mniejszych".


wtorek, 17 czerwca 2025

W oczekiwaniu na lepszy czas ‒ post zapchajdziura

Dopadło mnie! Mają ją wielcy pisarze tego świata, mają też niszowi polscy blogerzy. Mowa o czymś, co ładnie nazywa się "writer's block", blokadą pisarską, lub brakiem weny twórczej, jednak "zatwardzenie intelektualne" zdecydowanie lepiej oddaje to, przez co przechodzę. Niby wiem, co napisać, mam dwa posty w głowie, niby chcę się ich z tej głowy pozbyć, próbuję, ale nie mogę. No nie wychodzą i już! Wybaczcie to ekspresyjne porównanie!

Zatem, w oczekiwaniu na lepszy czas, publikuję ten wpis, który napisałam już parę miesięcy temu na gorąco, po przeczytaniu poniższych książek. Nie opisuję dokładnie fabuły, bo sama nie lubię, kiedy inni to robią, sygnalizuję jedynie, że coś takiego jest/pojawiło się w literackim świecie, a nuż kogoś zainteresuje któraś z przedstawionych tu książek? 


Nie chcę zapeszać, ale mój czytelniczy rok zapowiada się całkiem obiecująco. Póki co zdominowany jest przez kobiety, zupełnie przypadkowo i nie ma w tym żadnej dyskryminacji, aczkolwiek tematyka niekoniecznie jest tylko i wyłącznie kobieca. 


O Colleen Hoover nie będę się rozpisywać. Nadal ją lubię, jej książki mają świetne przekłady na polski, jednak jej twórczość niekiedy delikatnie ociera się o tandetę. Mam tu na myśli konkretne fragmenty jej powieści. 


I tym oto sposobem "Verity" mocno mnie zawiodła. Dość wulgarny język, historia szyta grubymi nićmi, nie taką Colleen polubiłam. Cieszę się, że nie było to moje pierwsze przeczytane "dzieło" Amerykanki. "Nagie serce" dużo bardziej mi się podobały, ale też utrzymane były w typowym stylu dla tej autorki. 


Za to "Wild Atlantic Anthology", autorstwa Mary Heeran White (Irlandki z hrabstwa Clare), miło mnie zaskoczyła. 


Akurat byłam w tym dziwnym stanie, w jaki czasami wchodzę po przeczytaniu bardzo dobrej lektury ‒ niby miałam rozgrzebane dwie inne, ale to jednak nie było "to". Czasami sobie myślę, że pustkę, jaką pozostawia po sobie świetna lektura można porównać do narkotykowego głodu. Koniecznie chce się go jak najszybciej zagłuszyć. 


Książkę wybrałam w bibliotece na chybił- trafił. Zaintrygowała mnie tematyka, jak i sama okładka: dziki Atlantyk w tytule, irlandzkie wybrzeże, latarnie morskie i statek. Co mogłoby pójść nie tak? Bez większych oczekiwań zaczęłam ją czytać późnym i zimnym wieczorem. To tylko 9 opowiadań, niecałe 160 stron. Po drugim z nich wiedziałam już, że tak szybko jej nie odłożę. Takie myślenie to spory sukces w moim przypadku, bo od opowiadań zdecydowanie wolę porządną powieść.

Obcowanie z nią było nie tylko pożywną strawą dla umysłu, ale też fajnym sensorycznym doświadczeniem. Nie ma "śliskiej", zimnej okładki, ani szorstkiego papieru ‒ jest miękka i przyjemna w dotyku. Tak, wymacałam ją bardziej, niż to było konieczne. Przyznaję bez bicia.  

Szkoda, że "Wild Atlantic Anthology" nie jest bardziej obszerna. Na oprawce widnieje napis "volume 1" (pierwsza część"), zdecydowanie czuję się zachęcona do sięgnięcia po drugi tom! 


"Antartica" Claire Keegan jest ‒ podobnie jak pozycja wyżej ‒ zbiorem opowiadań, nieco tylko bardziej obszernym (210 stron). To było moje pierwsze spotkanie z tą popularną irlandzką autorką. Przysiadłam na sofie, bo pilnowałam obiadu w piekarniku i pomyślałam, że zamiast siedzieć na niej bezczynnie "przeczytam stronę albo dwie". Ostatecznie skończyło się na 10, bo tyle liczyło otwierające książkę, tytułowe opowiadanie "Antartica". Ożeż! Ale mnie wciągnęło! Omal nie spaliłam obiadu! 


Kolejne były mniej lub bardziej absorbujące, czasami dość szokujące, niemniej po tym inicjującym spotkaniu czuję, że rudowłosa Irlandka musi częściej u mnie gościć. Nieprzereklamowany hype, słusznie nagradzana. Zdecydowanie ma kobieta talent! A ja mam ochotę na więcej. 


Na koniec wspomnę o rodzynku w tym doborowym, kobiecym towarzystwie. Po przejściu na policyjną emeryturę John Sweetman, ekspert daktyloskopijny, opublikował "Identity", którą pochłonęłam w błyskawicznym tempie i z ogromnym apetytem. "Słodka" lektura, palce lizać, jeżeli w ogóle można tak powiedzieć o dziele literackim. Bardzo lubię tematykę kryminalistyki, zwłaszcza jeśli dotyczy ona Irlandii, musiałam więc sięgnąć po tę książkę. Czytałam już trochę książek byłych detektywów/policjantów, ta zdecydowanie jest jedną z lepszych w tej dziedzinie. Okładka nie kłamie ‒ to naprawdę była fascynująca lektura! 


niedziela, 1 czerwca 2025

Chwila wytchnienia w opactwie Rushen


Gdyby Robert z Molesme żył współcześnie, miałby spore szanse na bycie wpływowym influencerem. Zanim wynaleziono media społecznościowe, udało mu się bowiem zbudować wokół siebie pokaźną społeczność i porwać tłumy. Każdy internetowy celebryta wie, że to już połowa sukcesu. 


Tylko, że sam Robert chyba nie wiedział, jak bardzo popularny okaże się jego ruch. W 1098 roku, wraz ze swoją skromną grupką mnichów, wybudował monastyr na francuskich mokradłach w dawnym Cistercium (współczesne Cîteaux w Burgundii). 


Lekko zniesmaczeni komfortowym żywotem, jaki wiedli ich bracia z innych zakonów, poprzysięgli sobie, że oni będą inni. Prostota, na którą postawili, przejawiała się nawet w ich ubiorze. Stawiali na proste i naturalne szaty. Żadnych kolorów ‒ tylko niebielona i niefarbowana przędza. I to właśnie ze względu na te ich białe habity zaczęto nazywać ich białymi mnichami. 



Cystersów interesował prosty, ascetyczny wręcz, sposób życia, a reguła spisana przez świętego Benedykta w VI wieku wydała im się idealna jako dewiza życiowa. Zasady były proste. Określały je trzy krótkie słowa: ora et labora. Módl się i pracuj. I nie były to tylko puste frazesy. 


Cystersi od zawsze stawiali na samowystarczalność. Kiedy szukali nowych ziem pod budowę zakonów, szukali jej daleko od skupisk ludzi. Nie potrzebowali rozrywek ani rozpraszaczy. Wszystko potrzebne im do szczęścia miało znajdować się wewnątrz murów. Ich dieta odzwierciedlała sposób życia ‒ skromna,  prosta, niewyrafinowana, zazwyczaj bezmięsna i złożona z tego, co udało im się wyprodukować własnymi rękoma. 


Te ich proste w założeniu zasady nie do końca jednak były takie łatwe do wykonania. Surowy styl życia, pozbawiony luksusów, za to okupiony ciężką pracą, ubóstwem i dyscypliną, niemal okazał się gwoździem do trumny. Z czasem jednak mnisi zaczęli wzbudzać podziw swoim przykładnym żywotem. Imponowali i inspirowali, a to z kolei przełożyło się na zainteresowanie ze strony szlachetnych mężczyzn, którzy zaczęli marzyć o tym, by zasilić ich szeregi, stać się braćmi w modlitwie i pracy. 



Systematycznie rośli w siłę, a kiedy Cîteaux stało się dla nich za małe i liczba rekrutów osiągnęła dramatyczne rozmiary, postawili na ekspansję ‒ opuścili macierzysty klasztor i zaczęli zakładać filialne monastyry w innych częściach kraju. Później zaś rozprzestrzenili się na resztę Europy. W połowie XII wieku byli już w Polsce. 


Współczesne Rushen Abbey to miejsce skromne jak niegdysiejsi mnisi, które je zamieszkiwali. Nade wszystko jest ono jednak mocno przesiąknięte ciekawą, lokalną historią. Nie ma tu w zasadzie nic spektakularnego. Spektakularność i dobre czasy zakończyły się w XVI wieku wraz z uchwalonym przez angielski parlament aktem supremacji. Łasy nie tylko na pokarm i kobiety, ale także na bogactwa zakonników, Henio VIII Tudor zmarł w 1547 roku, ale zanim wyciągnął kopyta, zdążył wyciągnąć łapy po majątek zakonników. Jeszcze za swojego życia doprowadził do kasaty zakonów. 



Co to oznaczało dla cystersów z Rushen Abbey? Koniec życia, jakie znali. Utratę wszystkiego, co posiadali. Kiedy pod koniec czerwca 1540 roku wygnano stąd opata i sześciu mnichów, ich inwentarz był całkiem imponujący. Liczył sobie 82 owce, 26 koni i 128 sztuk bydła. Dziś nie ma tu już żadnego z tych zwierząt. Pośród kolorowych kwiatów na łące kwietnej latają jedynie miododajne pszczoły. 


To, co miało jakąkolwiek wartość, zostało bezpardonowo rozgrabione. Budynki rozebrano niczym domki z klocków Lego. Były zbyt drogocennym budulcem, żeby pozwolono im niszczeć. Aż chciałoby się rzec, że to cud, iż do naszych czasów udało się przetrwać wieży kościelnej ‒ i to w tak dobrym stanie! Nie bez znaczenia jest tu fakt, że to późniejszy nabytek, młodszy niż inne budynki, które oryginalnie wchodziły w skład tego kompleksu. 


Wszystko dlatego, że w XII wieku, kiedy powstało Rushen Abbey, cysterski dekret zabraniał budować kamiennych dzwonnic. Uważano je za zbędną ekstrawagancję. Ten pogląd z czasem ewoluował i w XV wieku były już postrzegane jako konieczność, nie fanaberia. 


Kolejne wieki (XIII i XIV) były bowiem dość niespokojne, a wyspę najeżdżano. Jak podają tutejsze annały, w 1316 roku niejaki Richard de Mandeville wylądował na wyspie wraz ze swoimi rozbójnikami i przez cały miesiąc grabił, co popadło. Wybredny to on nie był. Splądrował również opactwo Rushen, a kiedy już je opuścił, zabrał ze sobą między innymi meble, bydło i owce. 


Dziś to już tylko romantyczna ruina będąca "żywicielem" dla wielu roślin, z których część miała swój początek właśnie w tych średniowiecznych ogrodach, po których pozostało wspomnienie. 



W budynku, w którym obecnie znajduje się kawiarenka urzędował w XVIII wieku mański sędzia, Thomas Moore, który niczym biblijny król Salomon co najmniej dwa razy w tygodniu wysłuchiwał zwaśnionych stron i rozstrzygał sprawy o napaść z pobiciem, spory o ziemię i długi. W XIX wieku była to z kolei szkoła z internatem dla dziewcząt. Później zaś hotel. Dodam, jako ciekawostkę, że na terenie opactwa Rushen znajdowała się także wytwórnia dżemu zatrudniająca wielu lokalnych pracowników, odbywały się tu popularne potańcówki (garden party), a w latach 80. XX wieku miała miejsce nawet... popularna dyskoteka.   



To była bardzo przyjemna, relaksująca wizyta w opactwie. Choć jest to dość ubogi kompleks sakralny, to jednak warto się tu na chwilę zatrzymać (szczególnie, jeśli ma się wykupiony holiday pass, bo bilet wstępu kosztuje tu aż £12.50, a po takim wydatku wielu turystów może odczuwać niedosyt bądź niesmak). Pomyślano tu także o dzieciach i to z myślą o nich utworzono "monky business", szereg zabaw i gier, co z pewnością docenią rodzice starający się oswoić potomstwo z kulturą i dziedzictwem narodowym. 


Miejsce emanowało wręcz spokojem, tak jakby wzniesiono je w naturalnym źródle zen. A może była to dobra energia dawnych zakonników, którą to teraz ziemia oddawała?



 

wtorek, 20 maja 2025

"Thunderbolts". Od zera do bohatera?


Będę szczera. Kiedy Połówek zaproponował mi wyjście do kina na najnowszy film z Universum Marvela ‒ "Thunderbolts" ‒ westchnęłam ociężale, jakbym właśnie została skazana na pracę w kamieniołomach. Albo wysłana do słuchania hip-hopu. Albo podziwiania schnącej farby. Albo do tego wszystkiego.

No, ale czego się nie robi dla ukochanego?

Dawno, dawno temu źli ludzie obrzydzili mi kino. Niedobrych ludzi, kompletnie pozbawionych znajomości kinowej etykiety, było za dużo, a mojej cierpliwości za mało. Któregoś razu grzmotnęłam więc wyimaginowaną pięścią w wyimaginowany stół (aż połamały mu się wyimaginowane nogi) i powiedziałam: DOŚĆ!

Dość kina z obcymi! Dość ciamkających, smrodzących, gadających, świecących telefonami i dmuchających we mnie dymem z e-papierosa!

Jako że nie mogłam jednak powiedzieć: "wynocha mi stąd, buraki!", pozostało mi jedynie samej się wynieść. Kinowy fotel zamieniłam na domowy, szeroki ekran na marne 42”, ale odzyskałam spokój. A ten, jak wiemy, jest bezcenny.

A właśnie ‒ tu stawiam baner, wielki jak stodoła: SPOILERY, bejbe!

Wybierasz się do kina na ten film? To może nie czytaj dalej. Choć nie planuję tu zamieszczać streszczenia fabuły, to jednak zawrę garść moich poseansowych refleksji.

Przede wszystkim film mnie pozytywnie zaskoczył! (sama wizyta w kinie też!)

Spodziewałam się prostej jak budowa cepa naparzanki, a dostałam film z głębią. Kompleksowych, wielowymiarowych bohaterów, często zresztą skonfliktowanych wewnętrznie. Nikt z tytułowych "thunderboltsów" nie jest czysty jak łza. Nikt nie jest ani kryształowy, ani nieskazitelny jak miś Coccolino.

Zamiast nieskazitelności mamy przeróżne skazy, wszak nasi bohaterowie nie są bajkowymi ideałami. Aż chciałoby się powiedzieć, że to zwykli ludzie (no prawie!), tacy jak my. Z przeróżnymi przywarami, z wieloma grzeszkami na sumieniu, z traumami i z problemami z zaufaniem.

To wszystko sprawia, że "Thunderbolts" jest wyważony i życiowy, bohaterowie zaś są bardzo ludzcy. Publika utożsamia się z nimi i ich życiowymi problemami, przez co film wyjątkowo przemawia do ludzi.

Chyba właśnie w tym tkwi jego sukces. Nie jest ani przesadnie ckliwy, ani patetyczny. Zahacza o ważną tematykę, jaką jest depresja, wynikające z niej poczucie wszechogarniającej pustki, ale robi to umiejętnie, a nawet wplata w treść szczyptę humoru. Skłamałabym, gdybym napisała, że salwy śmiechu wybrzmiewały w sali, ale tak jakby trudno o nie, kiedy są w niej tylko cztery osoby.

Nade wszystko jednak wysyła jasny i piękny przekaz: nigdy nie jest za późno na naprawę błędów. Mając odpowiednie wsparcie, można zamienić ciemność w światło. A do tego każdy z nas może być bohaterem. Nawet jeśli nie na światową skalę, to chociaż na swoim małym i prywatnym podwórku. Bo jak już doskonale wiemy, nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny (niektórzy zamiast nich mają protezy!).

"Zło dobrem zwyciężaj" ‒ to takie ponadczasowe przesłanie, które głosił ksiądz Jerzy Popiełuszko, zanim go brutalnie zamordowano, ale, te kilkadziesiąt lat później, nadal jest aktualne, o czym ta produkcja dobitnie nam przypomina.

Nie zostawiajmy innych w potrzebie ani w ciemności. W grupie drzemie niewyobrażalna siła. Nie chcę tu brzmieć jak nawiedzony manager, ale w tym przypadku hasło "teamwork makes the dream work" naprawdę się sprawdza.

Dodam jeszcze tylko, że wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania, najbardziej jednak podobały mi się dwie kreacje kobiece: Yeleny i Val. Jako osoba, która całkowicie pozbawiona jest słuchu muzycznego, nie mogę nie pochwalić aktorki wcielającej się w rolę Yeleny. Mówiła z wyraźnym, naturalnym rosyjskim akcentem. Florence Pugh to Angielka, a ja głupia myślałam, że ona urodziła się gdzieś w środku rosyjskiej tajgi albo w syberyjskiej tundrze, tak dobrze jej to wychodziło!

Myślałam, że zapomnę o tym filmie już na drugi dzień, ale ponad tydzień później nadal o nim pamiętam. I przez to z jakąś mniejszą obawą myślę o dniu, w którym Połówek zapyta: to co? Idziemy na "Fantastyczną czwórkę"?

Ja tam prosta baba ze wsi jestem i się nie znam, I'm late to the party, ale eksperci w dziedzinie powiadają, że to najlepszy film Marvela w ostatnich latach. Tak więc, jeśli masz szekspirowski dylemat: iść czy nie iść, pozwól, że właśnie rozwiążę Twój problem. IŚĆ! I siedzieć do samego końca!

Nadal zadziwia mnie, ilu miłośników MCU (Filmowego Universum Marvela), nie zdaje sobie sprawy, że oficjalny koniec filmu wcale nim nie jest, bo po napisach zawsze jest jakaś scena. Albo dwie. To nawet taki laik jak ja to wie. Tu były dwie.

A może zwyczajnie ludziom nie chce się na te sceny czekać? Ja też często marudzę Połówkowi, żeby już iść, no ale ponieważ mam do czynienia z zatwardziałym "ultrasem", najczęściej opuszczamy salę jako ostatni, niczym kapitan na tonącym statku. Biorąc pod uwagę, że często chodzimy też na ostatni seans dnia, o późnej wieczorowej porze, na pewno jesteśmy przez to ulubieńcami pracowników kina. Ty też możesz być!

środa, 14 maja 2025

May, You've Been Good To Me


Trochę mnie tu nie było. Pewnie nieprędko bym się pojawiła, ale Agnieszka, Anitka, Polly i Rose postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i oto jestem. Dzięki, kochane dziewczyny, za motywację i troskę!

Chcąc nie chcąc, zrobiłam sobie małe wakacje od bloga, ale myli się ten, kto myśli, że spędziłam je za granicą. Tu muszę wspomnieć, że przy obecnych temperaturach nie ma większego sensu udawać się na urlop w poszukiwaniu słońca, bo ‒ uwaga, uwaga! ‒ ponoć ostatnio Irlandia okazała się cieplejsza od Hiszpanii i Grecji! Mamy bowiem rekordowo ciepły i słoneczny maj, i choć astronomiczne lato jeszcze się nie zaczęło, słupki rtęci w termometrach pokazują zupełnie co innego. Przy okazji potwierdziło się, że Celtowie wcale nie byli w ciemię bici i rację mieli, twierdząc, że irlandzkie lato rozpoczyna się pierwszego maja.

Maj rozkochał mnie w sobie, i chyba nam wszystkim był bardzo potrzebny. Zima bowiem do końca nie chciała odpuścić: jeszcze w kwietniu, w którym był tylko jeden naprawdę ładny i słoneczny tydzień, dało się wyczuć swąd dymu z kominów niektórych sąsiadów, sama też skapitulowałam któregoś zimnego dnia i wygrzebałam swój najcieplejszy sweter z szafy. W chwilach zwątpienia zaczęłam się nawet zastanawiać, czy na Zielonej Wyspie zawsze było tak zimno i szaro. Wyglądało to trochę tak, jakby Bóg już całkowicie zapomniał o nas w tym małym kraju na rubieżach Europy.

Mnie samej wydawało się, że zapomniałam już, jak wygląda słońce.

Poniekąd było w tym sporo prawdy. Zimą zabunkrowałam się w domu, jak żołnierz w okopach. Jak pokazały moje wyniki krwi, po tym długim, szarym i zimnym okresie miałam tyle witaminy D w organizmie, co kot napłakał, więc mój młody i przystojny lekarz przepisał mi końską dawkę na kolejne osiem tygodni. A że z lekarzem się nie dyskutuje, to grzecznie łykam piguły, w międzyczasie zaś przestałam być żołnierzem-partyzantem: zamieniłam okopy na ogródek, a noc na dzień. Codziennie siedzę w słońcu, aż do momentu, w którym zaczynam nieznośnie skwierczeć. I codziennie czuję się, jakbym była na wakacjach w jakimś egzotycznym, gorącym kraju.

Ma to swoje plusy, ale też pewne minusy ‒ praca w zaduchu absolutnie nie należy do żadnych przyjemności. Trochę sobie poutyskiwałam na to z przesympatyczną panią pielęgniarką, która pobierała mi dziś krew. Miałyśmy wątpliwą przyjemność przebywać w takim małym, ciasnym pokoiku z kiepską cyrkulacją powietrza. Generalnie to mogą mnie nakłuwać jak laleczkę voodoo, nie rusza mnie to, wyrosłam już z kąsania tych, którzy wbijają we mnie igły,  mam za to zdecydowanie mniejszą odporność na zaduch. Ze wstydem przyznaję, że przez parę sekund miałam mały kryzys, kiedy poczułam, że opuszczają mnie siły, jednak pani pielęgniarka była na posterunku i uprzejmie nakierowała na mnie swój stojący wentylator chłodzący Dyson (nie, nie jest to żadna kryptoreklama, tak tylko wspominam, gdyby komuś było za gorąco i akurat miał na pozbyciu kilkaset euro). Niesamowita ulga! Niemniej, i tak ją podziwiam za pracę w takich warunkach, zwłaszcza, że jak sama przyznała, nie cierpi upałów (swój człowiek, bo ja też nie).

Póki co żaden z majowych dni nie pobił rekordu z 31/05/1997 z hrabstwa Kerry, kiedy temperatura wyniosła 28.4°, i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jest ciepło, nawet bardzo, ale nie uporczywie i męcząco. Kwiaty doniczkowe, które posadziłam pod koniec kwietnia, rosną jak na drożdżach, co mnie oczywiście bardzo cieszy. Udało mi się też przezimować geranium w domu, i choć nie byłam pewna, co z tego wyjdzie, wczoraj z radością odkryłam u nich nowe pąki!

Trochę nam się "inwentarz" powiększył, wczoraj bowiem dostrzegłam w ogródku pierwszego pisklaka szpaków. Przez całą zimę dokarmialiśmy szpaki i inne ptaki, wiedziałam, że mają potomstwo, bo od jakiegoś czasu zbierały pokarm do dziobów i odlatywały w siną dal, nie sądziłam jednak, że tak szybko zobaczę pierwszego potomka. Jest trochę niegramotny (ale słodki) i już drżę z obawy o jego życie. Wczoraj wylądował na trawie jak napruty pilot w czasie sztormu stulecia ‒ spektakularnie go zarzuciło w prawo, utrzymał się jednak w pionie. Dziś, wydawać by się mogło, opanował już lądowanie na trawie. Jednak musi jeszcze popracować nad śliskimi powierzchniami, bo nogi mu się rozjechały na boki, kiedy osiadł na szklanym stole ogrodowym. To jednak nie było w tym wszystkim najgorsze. Najgorsze nastąpiło parę minut później, kiedy poderwał się z tego stołu i genialnie postanowił wlecieć... prosto w szybę od kuchennych drzwi! Na szczęście nie rozwinął zastraszającej prędkości, odległość od stołu do drzwi też była niewielka, więc uderzenie go nie zabiło (choć mnie akurat serce zatrzymało się na parę sekund). I tak sobie myślę, że bycie rodzicem, każdym, nie tylko ptasim!, jest cholernie trudne: napracujesz się, wysiedzisz te jajka, wykarmisz pisklaka, a taka pierdoła wyfrunie z gniazda i o mało co nie skręci sobie karku za pierwszym zakrętem...

W minioną niedzielę zainaugurowaliśmy sezon grillowy, w tę nadchodzącą zaś wybieramy się na wybory prezydenckie ‒ paszporty już przygotowane, czekają w szufladzie na ten sądny dzień. Oby tylko rodacy mądrze wybrali!

A co u Was?