Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z życia wzięte. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z życia wzięte. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Cabbage head


Powiadają, że mądrość przychodzi z wiekiem, rzadziej jednak dodają, że tym wiekiem jest najczęściej to od trumny. Albo, że czasami wiek po prostu przychodzi sam.
Ja jestem tego podręcznikowym przykładem. Dlatego nie będę mieć Ci za złe, jeśli czytając ten wpis, pomyślisz sobie: "taka stara, a taka głupia!". Będzie nas dwoje.
Daleko mi do kulinarnej fantazji Pana Kleksa, ale skłamałabym wierutnie, gdybym powiedziała, że nie lubię eksperymentować w kuchni - jestem w końcu naczelną orędowniczką hasła spice up your life. Tak w kuchni jak i poza nią.
Dlatego też, kiedy w lidlowej gazetce promocyjnej natrafiłam na przepis na wege burgery autorstwa irlandzkiej blogerki kulinarnej, Caitríony Redmond, poświęciłam tej stronie znacznie większą uwagę niż jakiejkolwiek innej.
Hmm, krótka lista składników, co wprost uwielbiam, apetyczna fotka burgerów - grzechem byłoby nie przetestować! Tym bardziej, że mam praktycznie wszystkie składniki. Potrzebuję tylko dokupić pęczek szczypiorku, bułki, puszkę cieciorki i czerwonej fasolki. Et voilà! Oczami wyobraźni już widziałam aromatyczne i zdrowe burgery wjeżdżające na stół przy akompaniamencie kiszek wygrywających marsza. I to bynajmniej nie tego pogrzebowego Chopina, lecz powitalnego i skocznego w stylu Mendelsona.
Dokupienie brakujących składników miało być zadaniem tak prostym do wykonania jak odebranie lizaka przedszkolakowi. Tak się bowiem złożyło, że miałam dziś dzień wolny od pracy, aby załatwić dentystę (gdyby tutaj przyszło Ci do głowy, że jestem płatną morderczynią, to od razu chciałabym sprostować, że nie o takie "załatwienie" mi chodzi) i kilka mniej istotnych spraw w centrum, a tam właśnie znajduje się jeden z dwóch sklepów Dunnes Stores, do którego lubię czasem wpaść.
Moje miasto dalekie jest od bycia molochem, ale dotarcie do dentysty od miejsca mojego zamieszkania to co najmniej godzina drogi, na którą nie miałam ani czasu (bo znów przeholowałam z wylegiwaniem się w cieplutkim łóżku...), ani chęci (choć poranek był przepiękny, mimo że mroźny). Jadę więc taksówką z mojej ulubionej firmy i od razu uprzedzam przemiłego kierowcę, kibica Liverpoolu, z którym świetnie mi się rozmawia, że najprawdopodobniej za jakąś godzinę znów będę potrzebować podwózki.  
Okazało się, że potrzebowałam jej znacznie szybciej, niż myślałam, bo po niecałych trzydziestu minutach już byłam wolna, drugie tyle jednak straciłam, czekając na taksówkę, która miała przyjechać za 10 minut. Dyspozytor zapomniał bowiem dodać, że to miały być irlandzkie minuty, czyli dowolna wielokrotność tych dziesięciu wspomnianych. Straciłam też wiarę w to, że ktokolwiek po mnie przyjedzie, więc zadzwoniłam raz jeszcze, by się delikatnie przypomnieć i usłyszałam, że "już, już, za dwie minutki będzie kierowca". Ale i to mnie jakoś nie przekonało, bowiem nie dalej niż parę dni temu zaśmiewałam się z szefem z Colina, pewnego irlandzkiego specjalisty, do którego boss wydzwaniał dwukrotnie, chcąc skorzystać z jego usług, i za każdym razem słyszał to samo bezczelne kłamstwo: "że już, już, on już jedzie i jest za rogiem!". Czy muszę dodawać, że - the feckin muppet, jak uroczo ochrzcił go mój szef -  do dziś nie wyjechał zza tego winkla?
Tym razem jednak dyspozytor nie minął się z prawdą, bo taksówkarz faktycznie po chwili przyjechał, a jakby tego było mało, okazał się nim być nikt inny tylko kibic Liverpoolu we własnej osobie, miałam więc podwójny powód do radości. I tym razem poinformowałam go na odchodne, że jeszcze z nim nie skończyłam i że za jakiś czas znów mogę potrzebować taxi, choć nie wiązałam wielkich nadziei na to, że znów się spotkamy.
Po wizycie w bibliotece i na poczcie przyszedł czas na ostatni punkt programu - wspomniany Dunnes Stores, do którego wmaszerowałam pewnym krokiem, nie zawracając sobie głowy ani wózkiem, ani nawet koszykiem, bo w końcu przyszłam tu tylko po dwie puszki, bułki i szczypiorek.
Dziesięć minut później z moich rąk zaczęły wypadać kolejne produkty. Te przewidziane jak szczypiorek i bułki, jak również te nadprogramowe: sałata lodowa, dwa opakowania tagliatelle, jedno boczku, opakowanie coleslawa, kilogramowy worek marchewek i kolejny kilogram młodych ziemniaczków...
Nagle oczywistym się dla mnie stało, że tyle rzeczy nie zmieściłby w swoich objęciach nawet Pudzian, więc czas spojrzeć prawdzie w oczy: potrzebuję koszyka! Idę zatem po niego, potem dorzucam do niego brakujące puszki i już mogę wracać do domu - taki był mój genialny plan.
Pech chciał, że puszki z roślinami strączkowymi znajdowały się tuż koło działu z wypiekami. A tam z kolei dostrzegłam apetyczne, krąglutkie scones, które nagle zapragnęłam zjeść do kawy po powrocie do domu, jako że nic jeszcze nie jadłam, w obawie, że nawet po umyciu zębów będę później straszyć dentystę ukrytymi w nich resztkami.
Uległam więc pokusie, dorzuciłam mój przysmak do koszyka razem z przepięknymi czerwonymi tulipanami, bo nagle poczułam wiosnę w sercu, i poszłam do kasy zapłacić, gdzie przy okazji z trudem upchałam moje zdobycze do jedynej torby na zakupy, jaką miałam zabunkrowaną w torebce, resztę zaś upchnęłam w tej ostatniej.
I to był ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że jestem obładowana jak wielbłąd, co oznacza, że mogę zapomnieć o powrotnym spacerze do domu, bo zanim do niego dotrę, moje ręce będą już sięgać do ziemi niczym orangutanowi.
Zadzwoniłam więc po taksówkę, licząc, że faktycznie przyjedzie za 10 minut i ustawiłam się koło zajezdni tuż obok innej kobieciny, niewiele mniej obładowanej ode mnie.
Taksówka podjechała szybciej niż myślałam, ale szósty zmysł mi podpowiadał, że nie jest moją. I nie była, choć kierowca - z litości albo chęci zysku - chciał mnie przygarnąć pod swój dach, grzecznie jednak odmówiłam, argumentując, że moja pewnie już jest w drodze i po prostu na nią zaczekam. Poddał się zatem i z pożegnalnym "good girl!" na ustach odjechał w siną dal.
Parę minut później zaś nie mogłam powstrzymać śmiechu, kiedy pod sklep podjechał kibic Liverpoolu, z daleka szczerząc się na mój widok, bo to już trzeci raz, kiedy na siebie natrafiamy, czego nie omieszkałam oczywiście skomentować: "heeey, are you following me or what?!". Tym razem jednak zapewniłam go, że to już ostatni raz tego dnia, bo moja misja na mieście właśnie dobiegła końca. Pożałowałam jednocześnie, że to koniec naszych "wycieczek", bo był przesympatycznym rozmówcą - tym rodzajem człowieka, z którym masz świetny kontakt już od pierwszych sekund spotkania. Z pewnością wiesz, jak to jest.
W domu zaś rozpakowuję torbę z zakupami i wyciągam sitko z szafki, bo chcę odcedzić cieciorkę i fasolkę, abym później w czasie robienia burgerów miała już to za sobą. Mam tylko jeden problem. Nigdzie nie mogę ich znaleźć. Wywracam zawartość torebki, ale na nic się to zdaje, bo nadal nie mam ani cieciorki, ani fasoli.
Powiedz, proszę, że Tobie też się zdarzają takie wpadki.
Powiadają, że "gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". A ja Ci mówię, że czasami wystarczy tylko jedna niekompetentna.

niedziela, 20 października 2019

Kiedy karma kąsa zły tyłek...

Dziś zacznę od słów jednej z moich ulubionych piosenek: ”I've got another confession to make, my friend". Następne zdanie "I'm your fool" też by tu pasowało, ale dziś chciałam skupić się na czymś innym:

Byłam ostatnio niegrzeczną dziewczynką. 

Tak bardzo grzeszną i zuchwałą, że nieopatrznie zwróciłam na siebie uwagę samego Jahwe. 
Najwidoczniej uruchomiłam swoim postępowaniem jakieś alarmowe guziki Tam Na Górze, bo pewnego pięknego dnia Jahwe oderwał swoje stare, zatroskane oblicze od wielkich spraw tego świata i zawiesił swoje ojcowskie spojrzenie akurat na mnie maluczkiej. Postanowił też niezwłocznie wysłać do mnie swoją delegację w celu natychmiastowego nawrócenia zbłąkanej owieczki na właściwą drogę. 
I tak, kiedy usłyszałam dźwięk dzwonka, dwukrotnie brutalnie rozdzierający ciszę i wyrywający mnie z zadumy, zacisnęłam wargi w bolesnym ucisku i udałam się w kierunku drzwi. I tu wypadałoby dodać, że wśród rzeczy, których naprawdę nie lubię, top listy okupują niezapowiedziane odwiedziny i niechciane wizyty domokrążców. 
Zanim jednak dotarłam do wejścia, schowałam do najgłębszego zakamarka swoje marsowe oblicze, i uchyliłam drzwi z najpogodniejszym i najbardziej przyjaznym wyrazem twarzy po to tylko, by jeszcze bardziej się rozpogodzić, kiedy dostrzegłam na progu maleńką, niewinną staruszkę wspierającą się na lasce. Od razu stanęła mi przed oczami moja ukochana, niestety już nieżyjąca, babcia. 
Nawet nie zauważyłam, kiedy płynnie przeszłyśmy od grzecznościowego powitania do... rozważań religijnych. Kiedy zorientowałam się, że wpadłam w sprytnie zastawioną pułapkę przez dziarską staruszkę, było już o co najmniej kilka minut za późno na to, by się z niej szybko i bezboleśnie wydostać. "Babcia" miała mnie już w swoich szponach i urabiała mnie niczym najbardziej plastyczną modelinę. 
Jeśli piekło faktycznie istnieje, a ja kiedyś do niego trafię, to największą torturą nie będzie przypiekanie mnie przez diabły, czy dźganie w tyłek trójzębnymi widłami, a... odmawianie innym. Jako notoryczny people-pleaser mam poważny problem z byciem asertywną, szczególnie wtedy, kiedy ta druga strona próbuje zabić mnie swoją słodyczą, a w dodatku jest małą, słodką staruszką. 
Sama wizyta nie byłaby pod żadnym względem nadzwyczajna, gdyby nie to, że staruszka okazała się być... Polką! Jak długo żyję na irlandzkiej ziemi, jeszcze nie spotkałam tutaj tak wiekowej Polki i to w dodatku tak sprawnie nawijającej po angielsku niczym przekupka na targowisku. I to bez naszego popisowego akcentu, który to - powiedzmy sobie szczerze - mamy z reguły dość mocny i charakterystyczny. 
Kiedy po paru minutach padło nieśmiertelne pytanie, skąd pochodzę i jak długo tu jestem, a ja odpowiedziałam odpowiednio "From Poland" i "thirteen years", staruszka tak pięknie powtórzyła po mnie "trzynaście lat w Irlandii", że nie mogło to ujść mojej uwadze. Szybko, acz bez przekonania, podziękowałam za skomentowanie mojego "bardzo dobrego angielskiego", stwierdzając, że to jej polski jest niesamowicie imponujący! 
Każdy, kto kiedykolwiek uczył obcokrajowca polszczyzny, doskonale wie, że pomimo tego, iż mamy ten sam aparat mowy, to powtórzone słówko bądź zdanie - nawet jeśli uderzająco przypomina oryginał - nie jest jednak "tym".  Nie ta melodia, nie ten akcent, nie ta precyzja w wymowie skomplikowanych dwuznaków, a takim przecież jest "rz" w "trzynaście".
Słysząc mój podziw dla znajomości polskiego mojej rozmówczyni, do naszej pogawędki włączyła się towarzyszka staruszki, dotąd pozostająca w jej cieniu, i wyznała, że tak właściwie to "babcia" pochodzi z Polski. 
Rozmawiało nam się całkiem sympatycznie i w innych okolicznościach z przyjemnością bym kontynuowała tę rozmowę [jednak nie na tematy religijne...], ale jako że wiedziałam już, iż mam do czynienia ze Świadkami Jehowy, trochę chciałam mieć już ją za sobą, tym bardziej, że zostałam oderwana od swoich obowiązków i musiałam do nich szybko wracać. 
Sporo w ostatnim czasie mówiło się w RTE1 na temat Świadków Jehowy, a konkretnie o okrutnym ostracyźmie, któremu bezwzględnie poddawani są ci, którzy zdecydowali się opuścić szeregi tego zboru, nie wiem więc, czy wizyta u mnie była zupełnie przypadkowa czy też wchodziła w plan ocieplania wizerunku tej religijnej grupy, ale jeśli tak, to muszę przyznać, że okazała się być iście sprytnym pomysłem, wszak parafrazując słowa niegdysiejszej Miss Polonii, Ewy Wachowicz, "staruszkom się nie odmawia!". Zwłaszcza tym, które przybierają postać kameleona i pozorują na Twoją ukochaną babcię. 
Jeśli chodzi o religię, to staram się być neutralna jak Irlandia i Tybet w czasie II Wojny Światowej, a do tego tolerancyjna na wierzenia innych. W głębi swojego naiwnego serca chcę bowiem wierzyć w karmę - w to, że wszystkie wyrządzone przez nas uczynki, wracają do nas niczym bumerang. I albo robią ci dobrze, albo boleśnie kąsają po tyłku. 
Problem pojawia się wtedy, kiedy karma, najwidoczniej skonsternowana i zagubiona,  wraca i kąsa nie ten tyłek, co trzeba. 
Jest taki piękny i dość optymistyczny cytat mówiący o tym, że "świat jest pełen dobrych ludzi. Jeśli nie możesz na żadnego z nich trafić, bądź jednym z nich". A zatem ja zawsze starałam się - w większym bądź mniejszym stopniu - nim być. Pożyczone rzeczy oddawałam, nie swoich nie brałam. Zagubione telefony, portfele i listy z radością oddawałam ich prawowitym właścicielom, wychodząc z założenia: "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". I chyba też po cichutku licząc, że kiedyś będę zbierać owoce tego, co posiałam. 
Wszyscy ci, którzy należą do programu lojalnościowego Tesco, wiedzą, że przysyła ono swoim członkom kupony w różnej kwocie - w zależności od tego, ile swoich ciężko zarobionych pieniędzy klienci wydali we wspomnianym sklepie. Termin wysyłki ostatnich kuponów przypadał gdzieś na początek sierpnia.
Dni i tygodnie jednak mijały, przeistaczały się w kolejne miesiące, a moje oczekiwane kupony nie docierały, co zaczęło mnie już nieco irytować, bo skrupulatnie je zbieram, by później zamienić na wejściówki do atrakcji turystycznych bądź na bilety promowe Irish Ferries. 
Podpytałam przy tym znajomą, która też należy do tego programu, i moje obawy zostały potwierdzone: "A daj spokój, już dawno przyszły! Ale nie martw się, jeśli jeszcze ich nie dostałaś. Oni co jakiś czas ponownie je wysyłają, jeśli ich nie wykorzystasz".
Starałam się zatem nie martwić, aczkolwiek coraz bardziej docierało do mnie, że zawinił nasz listonosz, któremu już niejednokrotnie zdarzało się dostarczyć nam cudze listy, szczęśliwie zaś w obrębie tego samego miasta, więc zawsze je oddawaliśmy właściwym adresatom. Albo po prostu wrzucaliśmy ponownie do skrzynki w nadziei, że tym razem nie trafią w nasze ręce. 
Szkoda, że to najwyraźniej nie działa w drugą stronę. 
W miniony piątek, w obliczu powoli zbliżającego się terminu kolejnej kwartalnej wysyłki kuponów, powiedziałam sobie "enough is enough!". Choć nie cierpię tego robić, chwyciłam za telefon i wybrałam numer infolinii Tesco, by zgłosić długo przeterminowany problem. Po przeprawie z automatem i cierpliwym odsłuchaniu przymusowej muzyczki, wreszcie udało mi się połączyć z człowiekiem z krwi i kości, a konkretnie z kobietą mówiącą piękną irlandzką odmianą angielszczyzny. 
Zachęcona tym faktem wyznałam jak księdzu na spowiedzi to, co leżało mi na wątrobie. Pani była sympatyczna, ale średnio pomocna. Dowiedziałam się od niej jednej ciekawej rzeczy. Otóż po wstukaniu magicznych fraz w swoim systemie moja rozmówczyni stwierdziła, że kupony już dawno temu wykorzystano w moim lokalnym sklepie, na co ja zareagowałam zszokowanym i mało inteligentnym: "What??? But... How? How is that even possible?!" Niczego bowiem nie byłam w swoim życiu tak pewna, jak tego, że wspomnianych kuponów nigdy nie dostałam, a co za tym idzie - nie mogłam wykorzystać. Ręczyłam też tutaj za Połówka, bo jestem w 100% pewna, że nigdy by ich nie tknął, nie konsultując tego wcześniej ze mną. 
Irlandka wzięła jedynie ode mnie "kod pocztowy", eircode, aby zaktualizować moje dane i w przyszłości uniknąć wpadki z dostarczeniem listu pod zły adres, choć prawdę powiedziawszy nie wiem, jak eircode ma pozytywnie wpłynąć na naszego zakochanego i rozkojarzonego listonosza. 
Fuck me! - zaklęłam siarczyście, sama do siebie, kiedy już nieco ochłonęłam po rozmowie i kiedy uświadomiłam sobie, co to dla mnie oznacza. A oznaczało ciąg dalszy problemów. 
Zalogowałam się więc na swoje konto lojalnościowe i tam na własne oczy zobaczyłam to, co chwilę wcześniej usłyszałam - wspomniane kupony, w wysokości 20€, widniały czarno na białym jako wykorzystane. W pewien sierpniowy wtorek. Nie żebym zwątpiła w swoją poczytalność - zdecydowałam się jednak sprawdzić też historię transakcji odbytych w sierpniu, by zobaczyć, czy byłam tego konkretnego dnia w sklepie, a jeśli tak, to ile wydałam i ile punktów za to dostałam. Czy muszę pisać, że mnie tam wtedy nie było? 
Może gdyby chodziło o parę euro, machnęłabym ręką na całą sprawę i zapomniała o niej tak szybko jak ludzie o swoich postanowieniach noworocznych. Prawdę powiedziawszy szkoda mi jednak było tych 20 euro, bo dzięki uprzejmości Tesco mogłabym je w przyszłości zamienić na bilet promowy o wartości 80€. 
A więc powtórka z rozrywki: telefon do Tesco, słuchanie muzyczki, ziewanie w oczekiwaniu na kogoś z obsługi klienta i ciche prośby o to, bym trafiła na tę samą osobę, co oszczędziłoby mi wyłuszczania całej sprawy od A do Z. 
Los jednak chciał, że tym razem trafiłam na Irlandczyka, który niespodziewanie okazał się być bardziej pomocny niż jego koleżanka, bo kiedy wyjaśniłam swój problem i zapytałam, jakie opcje mi pozostały w tej sytuacji, usłyszałam coś, co przywróciło mi wiarę w ludzi: jako gest dobrej woli dostanę rekompensatę w postaci punktów, które zostaną następnie zamienione na kupony na wspomnianą wcześniej kwotę.
Ucieszyłam się, nie powiem, ale muszę też przyznać, że przez cały czas trwania obydwu rozmów, czułam się jak wyłudzaczka i oszustka, która postanowiła zużyć swoje kupony, a potem udawać głupa i wyciągać rękę po więcej. 
I żeby była jasność, nie piszę o tym tutaj, żeby podsunąć Wam pod nos gotową receptę pod tytułem: "Jak wydymać Freda?" ;) Bardzo ładnie Was proszę, jeśli kiedyś dostaniecie kopertę z logo Tesco, albo jakąkolwiek inną, zaadresowaną na kogoś innego, oddajcie ją właścicielowi.     

czwartek, 28 grudnia 2017

Z serii "Tego się nie wybacza": Zamach na moje życie

Od dobrych paru lat mieszkasz z kimś pod jednym dachem, dzielisz z nim ten sam dom, a nawet jedno łóżko i generalnie wydaje Ci się, że znacie się jak łyse konie, bo zjedliście razem niejedną beczkę soli.


Znasz to uczucie, prawda? Wydaje Ci się, że wiesz o tym kimś wszystko i znasz go jak własną kieszeń. Mnie też się tak wydawało. Aż do dzisiejszego wieczora. A teraz pozwól, że wyszepczę Ci coś do ucha: You know nothing, Jon Snow!


Bo ten ktoś jest w stanie wbić Ci nóż myśliwski w plecy, mimo że jeszcze jakieś pół godziny wcześniej siedzieliście razem przy stole i patrzyliście sobie głęboko w oczy, a po Twojej głowie plątały się wtedy myśli, że to najpiękniejsza para oczu, jaką było dane Ci zobaczyć.


Żeby jeszcze bardziej nie komplikować tej historii, streszczę Ci szybko, jak wyglądał mój PRAWIE ostatni dzień życia, kiedy to otrzymałam zdradziecki cios nożem, który szczęśliwie nie pozbawił mnie życia, ale złamał mi serce na milion kawałków.


Zastanawiasz się, czy w takiej sytuacji można wyczuć pismo nosem? Ja nie wyczułam. Być może dlatego, że węch od zawsze uważałam za najmniej rozwinięty z moich pięciu zmysłów, a może zwyczajnie dlatego, że znakomita większość ludzi nie przeczuwa swoich ostatnich chwil. A nawet jeśli, to mają tendencję do lekceważenia swojego przeczucia.


Tak, wiem. Ty nie masz się czego obawiać. Takie rzeczy przytrafiają się innym, ale nie Tobie. A ja Ci mówię: Strzeż się! Dobrze Ci radzę.


Pamiętasz z lekcji historii takiego gostka jak Juliusz Cezar? On też machnął ręką, kiedy wieszcz mówił mu, by strzegł się idów marcowych. Niedługo później mówił, K O N A J Ą C, - to słowo jest ważne! - do swego "przyjaciela": Et tu, Brute, contra me?! Jeśli nie spotkała Cię w młodości przyjemność pobierania lekcji języka łacińskiego, już tłumaczę: "Serio, Brutusie, serio?!!!


Nie mów, że Cię nie ostrzegałam.


Choć jak tak teraz sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że ten dzień od samego ranka był wyjątkowo podejrzany. Bo kiedy o 6:38 zadzwonił budzik, byłam święcie przekonana, że ktoś zrobił mi głupi dowcip. Miałam nieodparte wrażenie, że do snu położyłam się zaledwie dwie godziny wcześniej, nie zaś sześć. Na tyle oszacowałam mój sen.


Egipskie ciemności za oknem nie ułatwiały i tak ciężkiej pobudki.


Sprawy nie polepszył brak mleka w lodówce, przez co nie mogłam zjeść owsianki na śniadanie, choć i tak nie miałam na nią ochoty. Zadowoliłam się więc kęsem makowca, bananem i kubkiem czarnej kawy, którą wypiłam przyklejona do gorącego grzejnika w kuchni, będącego tego ranka moim najukochańszym przyjacielem.


Po tym niezwykle zdrowym śniadaniu mistrzów, które spowodowało, że dzisiejszego dnia przekręcił się w trumnie niejeden dietetyk, wyszłam z domu w mroczną ciemność, by niedługo później stawić się zwarta i gotowa w moim miejscu pracy, czule przeze mnie zwanym Komnatą Tortur.


Tam zaś okazało się, że nie tylko w nocy ktoś regularnie podkrada mi moje drogocenne godziny życia. Ponad dziewięć godzin pracy upłynęło mi nader szybko, przy czym ostatnia zdominowana była przez natarczywą myśl o trzech rzeczach: jedzeniu, jedzeniu i jedzeniu. O dużej ilości jedzenia.


Musisz bowiem wiedzieć, że przed wyjściem z domu szybko zlustrowałam zawartość lodówki pod kątem jadła, które mogłabym zabrać ze sobą na "lunch" do pracy. Jednak szybko jasnym się stało, że do wyboru mam tylko garniec bigosu, garniec sałatki śledziowej albo słoik majonezu. Wtedy mój wzrok padł na stojący na ladzie pojemnik na owoce z cytryną i dwoma bananami, ostatnimi Mohikanami, których Połówek nie zdążył pożreć poprzedniego dnia. I to tymi dwoma malutkimi bananami szybko zadowoliłam się w pracy.


Nie dziw się zatem, że w drodze do domu myślałam tylko o jednym, a wszystko i wszyscy wokół przybierali formę jedzenia.


Po dotarciu do domu nie mogłam jednak liczyć na kolację podaną pod nos, bowiem stała się niewyobrażalna tragedia. Zastałam w nim Połówka z wielkim, opuchniętym i czerwonym nochalem, którego nie powstydziłby się Gerard Depardieu, z równie czerwonymi oczami, z których tryskała Niagara łez. W pierwszej chwili pomyślałam, że ukradli mu PlayStation, jednak myliłam się. Stało się coś gorszego. Połówek zachorował na męski katar, a jak zapewne wiedzą wszystkie kobiety, to dziadostwo jest gorsze niż rzeżączka, dżuma, Ebola i AIDS razem wzięte.


Upewniwszy się, że chory przeżyje bez mojej opieki, przygotowałam długo pożądane jadło, a później zaś udałam się na piętro na szybki prysznic. Natomiast po wyjściu z łazienki chwyciłam jeszcze monstrualne opakowanie miliona chusteczek higienicznych, które kupiliśmy, nie przesadzając, chyba z osiem lat temu, i które to obiecałam przynieść dogorywającemu Połówkowi do naszego dawnego salonu, przekształconego w nagłej potrzebie na hospicjum.


Chusteczki i całą zgrzewkę papieru toaletowego zapakowałam do kosza z brudną bielizną, którą miałam zaraz wyprać, i po ciemku ruszyłam w doskonale mi znanym kierunku klatki schodowej, nie przeczuwając, że najgorsze dopiero nadchodzi i że oto zaraz będę brać czynny udział w zamachu na moje własne życie.


Sprawnie pokonałam 3/4 schodów, po czym nagle moja noga napotkała wyjątkowo miłą i mięciutką nawierzchnię, jakże odmienną od szorstkiej wykładziny podłogowej, którą wyłożone są nasze stopnie na klatce schodowej.


Nie jestem w stanie Ci powiedzieć, co dokładnie działo się w ciągu kilku następnych sekund, bo przebieg takich wypadków rzadko kiedy się pamięta. Wiem za to, że kosz wypadł mi z rąk, ja się z tych ostatnich schodków ześliznęłam i zatrzymałam się na ścianie. Jakby tego było mało, tak mocno walnęłam się w stopę, że zobaczyłam nie tylko słynne gwiazdki, lecz także dodatkowo zorzę polarną. Narobiłam przy tym tyle rabanu, że Połówek będący już jedną nogą w trumnie, zdobył się na bohaterski czyn i ledwie zipiąc, rzekł: "Co zrobiłaś??". Sił wystarczyło mu tylko na dwa pytajniki. Trzeci musiał już pominąć.


Ja również zdobyłam się na bohaterski wyczyn - udało mi się choć na kilkanaście sekund przestać zwijać się z bólu i powtarzać "au, au, au, au, au!!!", by wystrzelić niczym z karabinu serię następujących słów: "Chyba zabiłam kota i złamałam nogę!!! Au, au, au, au, au, au!!!


Jakąś minutę później, zapewne dokończywszy swoją serię zwodów, dryblingu i innych piłkarskich sztuczek [priorytety!], Połówek łaskawie odłożył kontroler od PlayStation i wyszedł na korytarz popatrzeć, kto robi mu konkurencję w umieraniu. Szybko rzucił: "gdzie ona jest?", nie zatrzymując na mnie wzroku dłużej niż dwie sekundy. A kiedy pomiędzy jednym "au" a drugim z goryczą wyrzygałam mu, że bardziej się przejął stanem kota niż moim [ahem, ahem, tak tylko przypominam, że kot ma siedem lub nawet dziewięć żyć, a ja do cholery tylko jedno!!!], stwierdził rzeczowo, że "skoro stoisz, to znaczy, że noga wcale nie jest złamana!" Cóż za kochający mężczyzna!


Nie wiem. Doprawdy nie wiem, kto bardziej złamał mi serce i boleśniej zranił. Ona czy on? Chyba jednak ona, bo to ją przygarnęłam z ulicy do ciepłego i kochającego domu, to jej zapewniłam wszystkie luksusy, o których może marzyć nawet najbardziej wybredny kot. To ją rozpieściłam. I na co mi to było? W najmniej spodziewanej chwili usiłowała targnąć się na moje życie!


W przypływie dobroci myślę sobie, że w zasadzie to powinnam się cieszyć, iż nie rozłożyła się na którymś z górnych schodków. Po gdybym nadepnęła na nią, leżącą u samego szczytu klatki schodowej, sturlałabym się jakieś dziesięć schodów w dół i najpewniej skręciła sobie kark. Albo zatrzymała się w oknie wieńczącym klatkę schodową, dokonując przy tym zgrabnej samodekapitacji i zapewniając sobie pośmiertny angaż w "Śmierci na 1000 sposobów".


A na koniec jeszcze małe ostrzeżenie: jeśli chcesz odwrócić kota ogonem i winą za całe zajście obarczyć mnie: don't! Nadal mam podwyższony poziom kortyzolu i nie ręczę za siebie. Dla własnego bezpieczeństwa traktuj mnie jak ekstremalny przypadek PMS-u. I zaakceptuj moją wersję zdarzeń. Nie kota.



Aha. I jeszcze jedno. Tak, ten ktoś często siedzący ze mną przy stole w czasie spożywania posiłków, to właśnie mój kot. Nie podoba Ci się to? So what! Sue me! Mój cyrk, moje małpy. A moje małpy koty to pełnoprawni domownicy.

niedziela, 17 grudnia 2017

Nakaz eksmisji

Nigdy nie byłam mistrzynią spostrzegawczości, ale teraz to już naprawdę przegięłam. Mam wrażenie, że nawet ślepy - po ilości różnego rodzaju znaków na ziemi i na niebie - domyśliłby się, co się święci. Ale nie ja.

Dopiero kiedy komornik zapukał do mych drzwi, złośliwie podśpiewując sobie słowa kolędy "Nie było miejsca dla Ciebie", dopiero wtedy zrozumiałam jego aluzję. Dopiero wtedy skumałam, że on nie wpadł do mnie z towarzyską wizytą w bożonarodzeniowym, optymistycznym duchu, lecz... z nakazem eksmisji. I nagle nastąpiło olśnienie. Wszystkie elementy układanki znalazły się tam, gdzie być powinny. Ale - o dziwo! - nie był to powód do radości, jaką zwykle odczuwa się po ułożeniu puzzli.

Wprost przeciwnie. Odczuwam gorycz. Żal. I coś jeszcze, co nie bardzo nadaje się do publikacji. Albowiem po dziesięciu latach pisania tego bloga, nakazano mi (i wszystkim innym blogerom udzielającym się na onetowej platformie) zwijać manatki. Tak po prostu. Bez słowa wytłumaczenia. Bez "przepraszamy". Bez "jest nam naprawdę przykro". Wiadomo jednak, że kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o kasę. O siłę napędową naszego świata.

Smutny czas nastał dla mnie i dla wielu moich znajomych po fachu, którzy podobnie jak ja, poświęcili swojej stronie wiele lat swojego życia i włożyli w to całe serce.

Do 31.01.2018 roku ma nas tu nie być. Pan i władca ma dość swoich krnąbrnych dzierżawców, którzy nie przynoszą mu pożądanego dochodu, dlatego też zdecydował się wybić nas co do jednego - niczym karaluchy, lub najgorszą z plag. Nie będzie żadnych sentymentów. Wszystko, co nie zostanie zapisane/przeniesione przed końcem stycznia 2018 roku, przepadnie na wieki. Po platformie blog.pl zostaną tylko popioły, a nam, blogerom, niesmak.

Way to go, Onet, way to go! Najgorszy prezent na Gwiazdkę ever! Możecie być z siebie dumni!

sobota, 25 listopada 2017

Breaking news

Wydarzenia z ostatnich kilku dni tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że życie chyba już nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.


Za każdym razem, kiedy tylko wydaje mi się, że moja wiedza o życiu osiągnęła master level, dostaję od niego tak siarczystego kopniaka w tyłek, posyłającego mnie w powietrze, że w sąsiednim hrabstwie policja zatrzymuje mnie za przekroczenie prędkości.


Mój ukochany Forrest Gump zwykł mawiać, że "życie jest jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, co Ci się trafi". Guess what? Ja wiem. W każdej - a jeśli już nie w każdej, to przynajmniej w co drugiej - mojej bombonierce są piękne sreberka, tylko co z tego, skoro jest w nie zawinięta kupa zamiast czekoladki.


Jeśli kiedyś zastanawiało Cię to, dlaczego zwykłam mawiać, że nie lubię niespodzianek, teraz już masz odpowiedź.


Końcówka roboczego tygodnia upłynęła mi zatem pod znakiem notorycznego wkurwa i nie, nie był to wynik PMS-u, którego to nie mam, albo inaczej: który to objawia się u mnie tym, że robię się miękką i płaczliwą bułą, którą wzruszają nawet reklamy czopków i środków na zgagę. Wspomniany stan wynikał głównie z przelania czary goryczy - był reakcją na niesprawiedliwość i bezbrzeżną głupotę ludzką, której to mam już zwyczajnie po kokardy. Chyba nigdy się na to nie uodpornię.


Szczęśliwie dla całej ludzkości nie dysponuję nadprzyrodzonymi mocami niczym El ze "Stranger Things", ani Elsa z "Krainy Lodu", bo latałyby gromy, a co niektórzy padaliby trupem. Są bowiem w życiu takie sytuacje, kiedy liczenie do dziesięciu - ba! nawet do stu! - gryzienie się w język, i powtarzanie w kółko "jestem oazą spokoju" nie przynosi żadnego skutku [oprócz bolącego języka...]


To są też jednocześnie takie sytuacje, w których to, już po ochłonięciu, dziękuję Bogu, że nie mam pod ręką spluwy, bo na znak zrezygnowania przyłożyłabym ją sobie do skroni i wypaliła niczym Jon-Erik Hexum  z "Niebezpiecznych ujęć", mojego ulubionego serialu z dzieciństwa [już wtedy wykazywałam zamiłowanie do kryminalistyki i kryminologii]. A tak na marginesie, skoro już tak filmowo zrobiło się w tym poście, to dodam, że drugim nieszczęśnikiem, który zginął w wyniku rany postrzałowej na filmowym planie był Brandon Lee z "Kruka", którego również ukochałam sobie w dzieciństwie, i którego do dziś uwielbiam i oglądam z wypiekami na twarzy. Najlepiej w Halloween.


Wiesz, jakie jest jedno z największych chamstw na świecie? To, jak ktoś bawi się bronią, a Ty dostajesz rykoszetem. To, jak ktoś zapada się w ruchomych piaskach i postanawia wciągnąć przy okazji Ciebie, bo w kupie zawsze raźniej. To, jak ktoś nawarzy sobie piwa, a Ty musisz je spijać.  I żeby była jasność: nie mówimy tu o Moëcie wśród piw, tylko o zwyczajnym, podłym sikaczu, którego nie dotknąłby kijem nawet największy osiedlowy żulik. To jest właśnie chamstwo przez CH.


Żeby nie było tak do końca depresyjnie, wspomnę, że Boże Narodzenie tuż za rogiem! Na niektóre przygotowania jest zwyczajnie za wcześnie, ale jest coś, co lubię robić wcześniej, żeby później nie biegać z obłędem w oczach. I tym czymś są zakupy. Nie cierpię galerii handlowych i tłumów, byłam więc przeszczęśliwa, kiedy udało mi się sporą część upominków nabyć przez Internet. Black Friday też nieco mi w tym pomógł, bo ceny interesujących mnie produktów faktycznie były niższe [od 15-50%] od tych zwyczajowych. Udało mi się upolować kilka łupów, zanim inni się na nie rzucili. Co prawda ktoś mi sprzątnął sprzed nosa zestaw męskich kosmetyków Hermèsa, a także jedną zabawkę dziecięcą, ale bilans i tak jest na plus. I nawet mnie nie poniosło i nie wykupiłam całego asortymentu kosmetyków Diora, którego jestem wielką fanką, mimo że dwa moje zapachy już się skończyły i doprawdy nie pogniewałabym się, gdyby jakimś cudem się odnowiły. Trzeba znać umiar.


Kilka brakujących rzeczy dokupiłam z kolei wczoraj w sklepie stacjonarnym, do którego to wpadłam na błyskawiczne zakupy, bo wyjątkowo nie miałam ochoty ani nastroju na szwendanie się po sklepie, ale rozsądek kazał mi to zrobić. Ostatecznie wróciłam do domu dopiero... wpół do pierwszej nad ranem, bo w sklepie niespodziewanie natrafiłam na znajomego, z którym w nieco nieprzyjemnych okolicznościach urwały mi się kontakty z dekadę temu, a który to uparł się na kawę u niego w domu. I choć nie bardzo mi się to widziało, to mówił do mnie takim głosem, że w końcu się zgodziłam. Powiem tylko tyle, że było zaskakująco miło i przyjemnie, a z samej kawy nic nie wyszło, bo ostatecznie zastąpiliśmy ją whiskey. Muszę przyznać, że sama nie wiedziałam, że aż tak bardzo tego potrzebowałam. Więc to chyba jednak nie do końca tak, że życie zsyła mi same poronione niespodzianki. Ta akurat była zaskakująco miła. A jakby tego było mało, wychodząc od niego, zauważyłam, że z nieba lecą grube płatki śniegu, co tylko dodatkowo wprowadziło mnie w dobry nastrój. I nawet ślizgające się auto na pokrytej śniegiem nawierzchni na naszym osiedlu [bo przecież wszyscy normalni ludzie już śpią, więc nikt nie miał okazji zniszczyć tej pięknej warstwy puchu...] nie zmyło mi uśmiechu z twarzy.


Bo widzisz, do śniegu mam nadal podejście typowo dziecięce i ogromnie nacechowane sentymentem. Ekscytuję się nim tak, jak robiłam to kilkanaście lat temu i tak, jak robią to tutejsze dzieci. Tak się bowiem składa, że ze śniegiem i moim rodzeństwem mam najprzyjemniejsze wspomnienia. Choć zazwyczaj bywało tak, że fukaliśmy na siebie niczym kot na psa, to jednak śnieg zawsze nas jednoczył. To był ten czas, kiedy zakopywaliśmy topór wojenny, wybiegaliśmy na podwórko, by spędzać tam długie godziny na budowaniu murów obronnych, walkach na śnieżki i na jeździe z górki na workach wypchanych słomą. Kiedyś to nawet najprawdziwsze igloo wybudowaliśmy. Tak kozackie, że zazdrościła go nam cała wieś!


Dziś rano zaś obudziłam się w białym świecie. Jak za starych, dobrych lat w Polsce, kiedy zima była zimą z tonami śniegu i mrozem sięgającym prawie trzydziestu kresek na termometrze. A że na Zielonej Wyspie nadal jest to rzadki widok, postanowiłam to odnotować w blogowych annałach.


A żeby nie było mi tak wesoło, obudziłam się z czymś jeszcze - rumieniem o średnicy dwóch centymetrów, z wielkim jak Mount Everest pęcherzem w środku, który - mam wrażenie - cały czas rośnie. I za cholerę nie mogę dociec, skąd wzięło mi się to dziadostwo na ręce. I co to w ogóle jest?! Z wyglądu przypomina bąble po oparzeniu słonecznym, które miałam parę lat temu, i których to nabawiłam się z powodu swojej własnej głupoty, bo przez cały dzień pobytu nad irlandzkim oceanem, nie użyłam ani kropelki kremu do opalania, mimo że miałam ze sobą całą butlę. Naiwnie myślałam, że skoro słońce schowane jest za grubymi chmurami, to nic mi nie zrobi. Zrobiło mi niezłe kuku. Skończyło się na bolących pęcherzach na ramionach, dekolcie i plecach, nieprzespanych nocach [ja w przeciwieństwie do Połówka nie lubię spać na brzuchu] i paru dniach nieobecności w pracy. Wtedy jednak nie miałam tej czerwonej otoczki, jaką mam teraz.


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała pomocy w Google. Raka mózgu na szczęście nie mam, ale jedna taka babka z sieci porządnie mnie wystraszyła, bo miała to samo dziadostwo, które po pęknięciu pęcherza goiło się przez jakieś trzy tygodnie i zostawiło bliznę [moje wspomniane bąble po oparzeniu nie zostawiły ani jednego śladu, skóra cudownie się zregenerowała!]. I jak tu spać?! Zwłaszcza, że jedna z wersji pojawienia się tajemniczego rumienia z pęcherzem głosi, że powstał on po ugryzieniu przez pająka! I ja się teraz pytam, gdzie były moje koty, kiedy ja ich najbardziej potrzebowałam?! [jeden z nich UWIELBIA zjadać wszystkie owady i pajęczaki, to dla niego największy rarytas - nawet ukochany Perfect Fit, Iams i Purina One nie smakują tak wybornie jak włochata ćma, albo pająk].


Kończę ten przydługi wpis filozoficzną myślą: spieszmy się kochać śnieg, tak szybko odchodzi. A nawet dwoma, przy czym ta ostatnia będzie nieco fatalistyczna: jakbym długo nie dawała znaku życia, to wiecie - ten pęcherz to był jednak rak mózgu.

poniedziałek, 16 października 2017

Armageddon

Powiadam Wam, marzenia naprawdę się spełniają! Czasami wręcz w błyskawicznym tempie.


Wczoraj wieczorem, w czasie leżenia na łóżku i majtania nogami, prowadziłam telefoniczną konwersację z Połówkiem wracającym z pracy. Żałośnie zawodziłam do słuchawki, jak to mi źle i niedobrze, bo mam nieodparte wrażenie, że ktoś mnie okradł z niedzieli.


- "Ciebie? A co ja mam powiedzieć?" - stwierdził mój rozmówca. "Sobota w pracy, niedziela w pracy. I przynajmniej pięć najbliższych dni też w pracy!"


Z takimi argumentami trudno polemizować osobie, która miała dwa dni wolnego. Wyprztykałam się z argumentów, a działa wytoczone przez Połówka w tej słownej potyczce bez wątpienia były potężniejsze od moich straszaków. Ucięłam więc dyskusję tęsknym: "ach, co ja bym dała, żeby jutro też była niedziela i dzień wolny od pracy!".


Nie, nie mylisz się. Poniedziałek nastąpił, tak, jak można było się tego spodziewać. A wraz z jego przyjściem uruchomiona została machina dobrze mi znanych, rutynowych czynności. Poranna toaleta, wpuszczenie do domu Wyższej Formy Inteligencji, od dobrych kilku minut wyśpiewującej mi serenady pod sypialnianym oknem i niedającej spać jakiejś 1/3 osiedla [i Ty, Brutusie, przeciwko mnie?!], potem przygotowanie dwóch łyżek owsianki na mleku [i zjedzenie jej jak zwykle z rozsądku, a nie apetytu], wypicie kawy [bo dzień rozpoczęty od gorącego prysznica i ulubionej kawy MUSI być dobry], a na koniec cennego czasu spędzonego w domu - ekspresowa prasówka.


Szybkie przelecenie wzrokiem nagłówków na independent.ie, bo na szczegółowe czytanie artykułów nie mam za bardzo ani chęci, ani czasu. Huragan Ofelia? Phi, mnie to nie dotyczy. Machnięcie ręką, bo to ten jeden z nielicznych momentów, kiedy cieszę się, że nie mieszkam na zachodzie wyspy, któremu zawsze, ale to zawsze, dostaje się porządny wpierdziel od wszelakiej maści sztormów i huraganów.


Wychodząc z domu, odnotowuję jeszcze szybko przysłowiową ciszę przed burzą. Łagodna temperatura, praktycznie nie ma wiatru, ale mimo to wszystkie szkoły są dziś zamknięte ze względów bezpieczeństwa. W końcu w całym kraju obowiązuje "czerwony alert pogodowy" z powodu rzeczonej Ofelii, mającej być najgroźniejszym cyklonem tropikalnym w ostatniej połowie stulecia.


W pracy spotyka mnie niespodziewane szczęście. Moje wczorajsze marzenie właśnie się ziściło! Mimo że Ofelia została zdegradowana z rangi "huraganu" do cyklonu tropikalnego, Irlandczycy wolą dmuchać na zimne. Pracuję tylko kilka porannych godzin, a potem mój szef proponuje, że odwiezie mnie do domu, żebym dotarła przed najgorszym. "Zanim rozpęta się piekło".


Siedząc w aucie wystukuję szybkiego SMS-a do Połówka z zapytaniem, czy dotarł szczęśliwie do pracy i dziwię się, kiedy dostaję odpowiedź, że... jest w domu. Już po dotarciu do niego dowiaduję się, że jego szefostwo poszło po rozum do głowy i odwołało wszystkich pracowników, którzy jeszcze nie zdołali rozpocząć swojej zmiany, mimo że jeszcze w niedzielę wieczorem nie było o tym mowy.


"Armageddon. Świat oszalał!" - myślę sobie, patrząc na to, co dzieje się po drugiej stronie okna. "Jeszcze w sobotę suszyłam pranie w ogródku, a dziś świat się kończy" - a tak przynajmniej mogłoby wynikać z zalewających nas ostrzeżeń, zakazów i nakazów.


Większość osób faktycznie dostosowała się do zaleceń i pozostała w swoich domach. Ulice są nad wyraz puste, sklepy pozamykane na cztery spusty, tak samo z urzędami, stacjami paliw, szkołami i miejscami pracy. Na moim osiedlu widok typowo niedzielny: praktycznie wszystkie miejsca parkingowe są zajęte - znak, że właściciele domów nie pracują. Przez ulicę nie przebiegnie nawet pies z kulawą nogą.


Oczywiście zawsze znajdzie się jakiś poszukiwacz wrażeń, toteż były już doniesienia o śmiałkach uskuteczniających kąpiele w morskiej toni. O rodzinach z dziećmi na plaży, o amatorach selfie w ekstremalnych warunkach.


Ofelia zbiera już pierwsze owoce tego, co zasiała. W powietrzu latają dachy, są już pierwsze ofiary śmiertelne, potężne drzewa kładą się niczym zapałki, a setki tysięcy ludzi pozostają bez prądu. U mnie tymczasem nihil novi sub sole... Nic, czego wcześniej bym nie widziała przy okazji innych, jesiennych sztormów. Jest zdecydowanie spokojniej, niż myślałam, że będzie. I chyba inni zaczynają to dostrzegać, bo sporadycznie przed oknem śmignie mi samochód.


Siedzę w domowym zaciszu i cieszę się moją dodatkową "niedzielą".

poniedziałek, 24 lipca 2017

Życie na fast-forward

Patrzę w kalendarz i wierzyć mi się nie chce, że to już końcówka lipca, a co za tym idzie ostatnie podrygi lata! Pogodę mamy ostatnio bardzo ładną, a do tego temperatury przyzwoite, więc łatwo jest zapomnieć, że irlandzka kalendarzowa jesień czai się tuż za rogiem. I tak sobie myślę, że zdecydowanie za krótko trwa ten okres letni. I już czuję, że powoli ogarnia mnie z tego powodu nostalgia. I już wiem, że trudno mi będzie zaprzestać grillowania, suszenia prania w ogródku, beztroskiego wygrzewania się na meblach ogrodowych, czytania, jedzenia i picia kawy na świeżym powietrzu. Żal będzie pożegnać te fantastycznie długie dni ze zmrokiem zapadającym dopiero przed 23:00 i te wspaniałe początki dnia z brzaskiem już o piątej, a może nawet przed, czego mam prawa nie wiedzieć, bo przeważnie jeszcze wtedy śpię. I tę feerię barw kwiatów, którymi pieczołowicie udekorowałam ogród, żal będzie pożegnać... Takie jednak jest życie. Show must go on, a ja mogę co najwyżej pokornie podporządkować się temu cyklowi natury, bo marudzenie niczego nie zmieni.


Długo mnie tu nie było, mimo że miałam gorące postanowienie poprawy i regularnego aktualizowania bloga. Moje plany planami, a życie zrobiło swoje. Nie wiem, co się dzieje, ale mam wrażenie, że im starsza jestem, tym szybciej czas mi ucieka. Kiedyś uwielbiał się ślimaczyć. Kiedy byłam uczennicą, jego specjalnością było zwolnione tempo. Ciągnął się nieznośnie niczym rozgotowane spaghetti w nielubianym rosole i powodował grymas niezadowolenia na buźce. Teraz zaś pobija swoje własne rekordy w prędkości.


Gdzieś mniej więcej od połowy czerwca - kiedy to wyjechałam nad ocean na urlop - mam wrażenie, że nieustannie jestem na przycisku fast-forward. Te wszystkie tygodnie, które nastąpiły po moim powrocie, zlewają mi się w jeden długi tydzień. Zdecydowanie nie bez znaczenia pozostał tutaj fakt, że takiej harówy w pracy to już dawno nie miałam, a po powrocie do domu było niewiele lepiej. Tak się bowiem złożyło, że coroczna wizyta gości z Polski, też dołożyła swoją, całkiem sporą i ciężką, cegiełkę do mojego niebytu w sieci.


Lipiec nie bardzo odstaje od czerwca pod względem atrakcji, zatem na brak zajęć nie narzekam. Swoją jedenastą rocznicę przylotu na wyspę - wypadającą właśnie na początku lipca - świętowałam podwójnie i wyjątkowo udanie. Najpierw na koncercie wielkiej czwórki z Nashville, Kings of Leon, w 3Arena w Dublinie, tydzień później zaś weekendowym pobytem w uroczej, ale kapryśnej Connemarze.


Miniony weekend był moim pierwszym wolnym w lipcu, kiedy świadomie i z premedytacją - mimo pięknej pogody - zdecydowałam, że wolę zostać w moich czterech ścianach, niż znowu gdzieś jechać. Jeszcze parę tygodni temu sama bym nie uwierzyła, w to, co właśnie napisałam, bo bycie w drodze było jedynym, czego wtedy najbardziej pragnęłam, ale teraz, po tylu przejechanych kilometrach, wspaniałych przygodach i widokach, zwyczajnie zechciałam zostać u siebie. Bo, mimo że uwielbiam podróże, to nade wszystko cenię sobie święty spokój i dom. Uwierzysz, że niekiedy do szczęścia wystarczy mi tylko wypoczynek w ogrodzie? Pod parasolem, ze stopami wyciągniętymi do słońca, z kawą pod ręką, wśród kwiatów i brykających kotów, tych naszych i cudzych.


A tak w ogóle, to jestem już na urlopie i całą sobą cieszę się z tego faktu. Tego mi trzeba było. Codziennie rano budzę się z myślą "życie jest piękne!", a świadomość, że nie muszę iść do pracy, tylko dodaje mi skrzydeł. Jutro rano zaś obudzę się już w innym państwie [o ile w ogóle zmrużę oko przez tę moją całonocną przeprawę] i mam nadzieję, że będę mieć po swojej stronie nie tylko pogodę, ale także los, bo ten jak dotąd tylko i wyłącznie rzuca mi kłody pod nogi przed każdym wyjazdem, co kończy się tym, że pod względem zdrowotnym spadają na mnie wszystkie plagi egipskie...


Materiałów do blogowych relacji mam aż nadto. Prawdziwy róg Amaltei. Jak tylko wrócę, postaram się zacząć wszystko spisywać i publikować. Tymczasem zaś żegnam się z Wami i do poczytania wkrótce, mam nadzieję!

niedziela, 16 kwietnia 2017

Still alive and kicking!

Melduję, że przedświąteczna gorączka mnie nie dopadła, ani też nie strawiła do reszty, choć nieco przedłużająca się cisza na blogu, mogłaby właśnie o tym świadczyć.


Mówi się, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. Analogicznie: Polak może wyjechać z Polski, ale Polska w nim na zawsze zostanie. I tu mogłabym polemizować. Na pytanie, czy to prawda, czy zwykły mit, nie jestem wstanie odpowiedzieć inaczej niż: i tak, i nie. Bo odkąd mieszkam poza granicami kraju, a niedługo będzie to już jedenaście lat, to nie praktykuję pewnych polskich przyzwyczajeń, innym zaś z lubością nadal hołduję.


Wzięłam ze sobą z Polski, z tego naszego bogatego bagażu tradycji, to, co mi najbardziej odpowiadało, a całą resztę porzuciłam bez najmniejszej łezki w oku. Kategorycznie mówię NIE tym gorączkowym przygotowaniom świątecznym: zakupom z obłędem w oczach, wydawaniem nieprzyzwoitej ilości pieniędzy na nieprzyzwoitą ilość żarcia po to tylko, by później nieprzyzwoicie się objeść. Nie dla szaleńczego sprzątania domu od A do Z - zaprawdę powiadam Wam, nie sądzę, by odwiedziła Was perfekcyjna pani domu ze swoją perfekcyjnie białą rękawiczką, gotowa, by wedrzeć się do najbardziej ukrytego zakątka Waszego domu.


Świąteczne smakołyki? Jak najbardziej! Ale po co sprawdzać wytrzymałość stołu za pomocą pięciu serników, trzech mazurków i czterech bab? Przecież od samego patrzenia na te kilogramy czekoladowych jaj, bogatych w kalorie ciast można zapaść w cukrzycową śpiączkę.


zeszłoroczne barwniki z Lidla dały radę, choć szału nie ma


I nie, nie oznacza to, że zasilam kręgi osób z premedytacją szydzących ze Świąt, jak również z osób wierzących w "bajki" o życiu pośmiertnym, o Zbawicielu i jego zmartwychwstaniu. Lubię przedświąteczną atmosferę, lubię nawet przygotowania, ale tylko te z głową. Dlatego moje świąteczne sprzątanie domu wyglądało tak jak zawsze. Zabrało mi może z półtorej godziny. Nie liczyłam. Gdyby dodać to tego prasowanie świątecznego obrusu, dekorowanie domu wielkanocnymi króliczkami, jajeczkami i wieńcami, to może ze dwie godziny by wyszły.



Zrobiłam tylko dwa małe, a do tego dietetyczne ciasta, bez mąki i cukru, jako że kilka miesięcy temu wdrożyłam w życie plan niejedzenia słodyczy. Kiedyś pewnie z politowaniem uśmiechnęłabym się na dźwięk słów "ciasto bez mąki, masła i cukru". Really? To jak prezerwatywa... zrobiona na drutach! To nie może się udać! Dziś jestem wielką miłośniczką dietetycznego brownie z fasoli i już nie jem innych ciast. Mogę je robić,  bo lubię piec, bo podoba mi się ten zapach, mogę na nie patrzeć i jeść oczami. Ale tylko tak.



Wczoraj zaś gdzieś między robieniem sobie jaj [a dokładniej: ich malowaniem] i sadzeniem kwiatków, po raz pierwszy zabrałam się za kolejny wynalazek kulinarny, który ostatnio przeżywa w sieci swoje ponowne narodziny. Zrobiłam pasztet z selera i... o, mamo! Przepadłam! To wygląda, jak pasztet, a do tego obłędnie pachnie! Ten zapach cebuli, selera i czosnku... poezja! Tak wiem, dziwna jestem, ale kto z nas nie ma swoich sekretnych i wstydliwych dziwactw, niech pierwszy rzuci kamieniem.



Miałam przy tym porządne ćwiczenia silnej woli, bo blaszka z pasztetem była mała, a mój apetyt na niego ogromny. I tak zdarzył się cud, że kiedy kładłam się spać, to jeszcze marna połowa tego pasztetu się zachowała. Swoją drogą, nawet Dziunia, moja urocza i najmądrzejsza kotka ever, dała się nabrać. Kiedy ja sobie majstrowałam przy piekarniku i jeszcze parującej blaszce pasztetu, ona udając surykatkę, próbowała wyłudzić ode mnie kawałek "mięcha", co robi tylko wtedy, kiedy wyczuwa surowego kurczaka.



Ach, i czy muszę wspominać, że z mojego ambitnego planu wstania po piątej i udania się na mszę rezurekcyjną na świeżym powietrzu nic nie wyszło? Chciałam dobrze, nawet nastawiłam budzik na odpowiednio wczesną porę, ale jak przyszło, co do czego, to na autopilocie go wyłączyłam, a moje dobre chęci poszły smacznie spać, by obudzić się jakieś dwie godziny później i to też tylko dlatego, że leżący na mnie kot za mocno mi na pęcherz naciskał.



Moi Drodzy, z okazji tych świąt życzę Wam przede wszystkim tego, by nikt nie musiał Was odwozić od stołu na taczkach. By Was brzuchy nie bolały, a jeśli już, to tylko od śmiechu i dobrej zabawy. Żebyście miło spędzili ten czas z tymi, których naprawdę lubicie: w zdrowiu, szczęściu, radości. Bez mędrców przy stole, bez niepotrzebnego politykowania, bez kłótni i sporów. Pamiętajcie, co świętujecie. I nie bójcie się przypomnieć babci, że nie jesteście biedną gąską, którą trzeba tuczyć na foie gras!


A do świątecznego relaksu polecam książkę M. Grzebałkowskiej. Już dawno nie czytałam tak dobrej biografii!

niedziela, 26 marca 2017

I'm Not a Celebrity, But Get Me Out Of Here!!!

Zasuwasz w pracy niczym mały samochodzik, lub chomik z ADHD w kołowrotku, a w międzyczasie odliczasz dni do upragnionego trzydniowego weekendu. Choć nie masz żadnych szczególnie wystrzałowych planów na niego, to i tak na myśl o takiej rozpuście relaksacyjnej przepełnia cię radość tak ogromna jak duma rodziców z pierwszego kroku postawionego przez ich pociechę. A potem dowiadujesz się, że jednak nastąpiła zmiana planów, że jednak fajnie by było zobaczyć cię w sobotę w pracy. W pierwszej chwili odczuwasz rozczarowanie, a buźka wykrzywia ci się w podkówkę, no bo jak to tak? Nie tak miał wyglądać twój weekend. Miała być sielanka, a nie poranna "wstawanka" i "zapierdzielanka".


Po chwili zaskoczenia rozum dochodzi do głosu. Dodatkowy dzień pracy, to dodatkowe pieniądze, a tych nigdy za dużo. Podstępnie podsuwa ci wizję tego uroczego domku nad oceanem, który masz wynajęty na caluteńki tydzień. Zgadzasz się zatem, bo jak się nie zgodzić? "Szefowi się nie odmawia" - parafrazując słowa Miss Polski z lat 90.


A potem przychodzi nowy tydzień, jeszcze gorszy od poprzedniego. Pracujesz ponad przepisową liczbę godzin, dobijając prawie do 60 godzin, co już dawno ci się nie zdarzyło. Wracasz do domu późną porą, nie masz już nawet ochoty ani nawet czasu na sprawdzenie, co tam w internetach słychać. Bierzesz prysznic i idziesz spać, bo to najlepsze, co możesz zrobić, by przyspieszyć nadejście upragnionego weekendu. Znów jednodniowego, bo jak jakiś maniakalny people-pleaser chcesz zrobić szefowi dobrze. A może tak naprawdę samej sobie, bo niby nie chcesz widzieć rozczarowanej twarzy szefa, ale jednocześnie w takim samym stopniu chcesz mieć więcej kasy na koncie, bo to przecież więcej przyjemności. Dla ciebie i innych.


Kiedy już masz za sobą pracę w sobotę, i kiedy wydaje ci się, że teraz to już tylko z górki będzie, bo przecież niedziela, dom, cisza, spokój, relaks, do akcji wkraczają sąsiedzi, za nic mając sobie przykazania o święceniu dnia świętego.


Zazwyczaj cenisz u innych pracowitość, ale kiedy błogą ciszę przerywają ci w niedzielny poranek: jazgot rozwścieczonej kosiarki u sąsiadki numer jeden, hałasy dobiegające od sąsiada z lewej, będące efektem ubocznym jego prac ogrodowych, ryk odkurzacza czyszczącego samochód, niczego tak bardzo nie pragniesz, jak tego, by w trybie natychmiastowym szlag trafił wszystkie cholerne pracowite mróweczki niedzielne. I ich naśladowców, bo oczywiście za jedną kosiarką ruszyły inne. Ich właściciele mieli jednak choć na tyle przyzwoitości, by - w przeciwieństwie do sąsiadki numer jeden -  nie odpalać ich z samego ranka.


Powtarzasz sobie, że jesteś oazą spokoju, ale tak naprawdę przypominasz rozjuszonego byka, którego właśnie prąd poraził w jądra. Pragniesz krwi, ale zamiast tego zachowujesz się niczym potulne cielątko, kurczowo trzymając się coraz bliższej perspektywy odpoczynku na wyspie niemal bezludnej. Być może po paru dniach na niej zapragniesz powrotu do tego skupiska domków jednorodzinnych, gdzie ulubionym hobby mieszkańców jest koszenie swoich trawników, ale teraz to akurat twoje najmniejsze zmartwienie. Bo nie dość, że w nocy "ukradziono" ci godzinę snu, to jeszcze dzień nie przyniósł ci naładowania wyczerpanych baterii. Zatem jutro zamiast przypominać energetycznego króliczka Energizera gotowego do tego, by brać na klatę wszystkie ewentualne kłody, będziesz w najlepszym wypadku wyglądać jak nadgniłe zombie.


Get me out of here!

piątek, 6 stycznia 2017

Słowo na nowy rok

Prawie tydzień nowego roku za nami, a u mnie nadal cisza, wypadałoby więc napisać parę słów, by dać Wam znać, że żyję, choć jak Bozię kocham, mam takie denerwujące i męczące dni w pracy, kiedy rozważam dobrowolne harakiri, albo chociaż wyprowadzkę na Antarktydę, byleby tylko z dala od ludzi, ich głupoty i generalnie od tego całego zła świata, które fundujemy sobie na własne życzenie.


Święta uwielbiam, więc oczekiwałam na nie z ekscytacją równą tej dziecięcej. Prezenty nie spędzały mi snu z powiek, jako że już od dawien dawna jestem niedyplomowaną mistrzynią kupowania upominków "na zapas" i trzymania ich w domu w oczekiwaniu na sprzyjającą okazję. Tak więc już w listopadzie miałam praktycznie wszystko skompletowane, a na grudzień zostawiłam tylko dekorowanie domu, gotowanie, pichcenie i sprzątanie [brzmi straszniej niż było w rzeczywistości]. Tego ostatniego nie miałam za dużo, bo po pierwsze u nas w domu nie ma bałaganiarzy, a po drugie nie praktykuję przedświątecznego sprzątania hacjendy od A do Z: z praniem firan [których zresztą nie mam], czyszczeniem dywanów, polerowaniem okien i szorowaniem łazienkowych fug szczoteczką do zębów. No dobra, umyłam dwa okna w kuchni i tyle, ale do tego akurat zmusiły mnie koty. Nie wiedzieć czemu wszystkie koty - nawet te nie moje - upodobały sobie zewnętrzny parapet w kuchni.  Przesiadują na nim, a co za tym idzie, ocierają się o okno i brudzą je. Mój mały włochaty maluch uwielbia z kolei polować na wszystkie muszki i pajączki, którym zdarza się rezydować na szybach, więc już przyzwyczaiłam się do tego, że na oknach mam często odciski ubłoconych kocich łapek. Albo że kot sąsiadów, Burasek, bezpardonowo podgląda moje kuchenne poczynania. Z mojego ogródka, z mojego parapetu. Bez mojego pozwolenia. Zastanawiam się nad przechrzczeniem go na Peeping Tom.


Zamarzyło mi się, jak co roku zresztą, odwiedzenie jakiegoś fajnego jarmarku bożonarodzeniowego. Lokalnego, irlandzkiego, bo w zagraniczne nie chciałam się bawić. Kusił mnie ten w Galway, na zdjęciach prezentował się super, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo z lokalnego tygodnika dowiedziałam się, że nie muszę jechać na jarmark, on sam do mnie przyjedzie. Hmm, czemu nie? Zawsze to bliżej niż Galway, a poza tym "cudze chwalicie, swego nie znacie" itd... Skoro organizują Christmas market u mnie w mieście, to pójdę tam, a jakżeby inaczej - ponurzam się w tej całej słodkiej otoczce, napiję gorącej czekolady albo grzańca, może coś przy okazji kupię... O ja naiwna! Za nazywanie tego czegoś jarmarkiem i wprowadzaniem ludzi w błąd powinni karać miesięcznym pobytem w więzieniu, a jeszcze lepiej - ciężką pracą w kamieniołomie. Po zapadnięciu zmroku, czyli dokładnie wtedy, kiedy ja się tam pojawiłam, wszyscy sprzedawcy, jak jeden mąż, zaczęli zwijać swoje kramy. W pierwszej chwili stanęłam jak słup soli i pomyślałam, że to, kurna, jakiś żart, nie może być przecież inaczej! Ktoś mnie chce zrobić w konia, zaraz się okaże, że to ukryta kamera... O jakże się myliłam! Wróciłam do domu z mocnym postanowieniem dożywotniego bojkotowania każdego jarmarku, jaki będzie miał miejsce w moim mieście.


Jeszcze na chwilę wracając do tematu sprzątania i ogarniania świąt, to tak gdzieś między sprzątaniem łazienki, ścieraniem kurzu i pieczeniem dopadła mnie pewna gorzka refleksja - ileż to osób nie cierpi świąt tylko i wyłącznie dlatego, że wiążą się one z ogromnym stresem, nakładem pracy i z balastem, który inni członkowie rodziny sprytnie i egoistycznie przerzucają na panią domu. Na pracującą panią domu - wypadałoby dodać. Przykre jest to, że w XXI wieku nadal mamy takie sytuacje, kiedy to kobieta jest we własnym domu niemal służącą - i to na niej spoczywa odpowiedzialność wyprawienia domownikom świąt. Najlepiej niezapomnianych i tradycyjnych, czyli z dwunastoma potrawami na stole. I tutaj przed oczami stanęła mi moja własna mama, która jako jedyna kobieta w domu miała przez dobrych kilkanaście lat tę wątpliwą przyjemność ogarniania brutalnej rzeczywistości: wymagającej pracy na pełnym etacie, wychowywania garstki dzieci, a przy tym dbania o dom, bo jej mąż nie tykał się "kobiecych" obowiązków w domu. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa mamy wypowiedziane w czasie pewnej Wigilii, kiedy byłam małym dzieckiem. Po kolacji wigilijnej zapytałam ją, czemu nie dołączy do nas, by wspólnie oglądać telewizję. A ona na to, że nie może, bo ktoś teraz musi to posprzątać. Kiedy ma się na głowie cały dom, nie ma zmywarki, ani pomocy w postaci męża, nie można pozwolić sobie na słodkie lenistwo.


Jako dziecko nie doceniałam ogromu tej syzyfowej pracy codziennie wykonywanej przez mamę. Po części dlatego, że - nie czarujmy się - rzadko które dziecko o tym myśli, a po drugie - było to dla mnie naturalne: mama pracowała, ale dbała też o dom, sprzątała, gotowała, troszczyła się o dzieci... Teraz, kiedy sama jestem dorosła, doskonale wiem, jak trudno jest łączyć ze sobą te wszystkie wyżej wspomniane czynności. Wiem, jak cholernie męczące to jest i wiem, że trzeba być prawdziwą siłaczką, by tego dokonać. Ale nade wszystko wiem, że NIE - to nie jest naturalne i normalne, by jedna osoba [niestety w przytłaczającej większości przypadków - kobieta] dbała dosłownie o wszystko.  Dlatego drodzy panowie: nie idźcie tą drogą. Nie bądźcie tymi, którym po pracy należy się tylko i wyłącznie fotel, pilot od telewizora i święty spokój. To są Wasze dzieci, to jest Wasz dom, a co za tym idzie także Wasza odpowiedzialność. Rzecz jasna, mówię tu o sytuacji, w której zarówno kobieta, jak i mężczyzna pracują na pełen etat. Bo jeśli jedna ze stron nie pracuje, to jak najbardziej powinna ona przyjąć na siebie odpowiedzialność za prowadzenie domu. Tylko takie rozwiązanie wydaje mi się być fair.


Nie ma co, piękna dygresja mi wyszła! Żeby pozostać jeszcze w temacie świąt, to powiem, że w minionym roku wyjątkowo wcześnie udekorowaliśmy dom, bo już w pierwszym tygodniu grudnia, i tak bardzo mi się to spodobało, że zamierzam praktykować to w kolejnych latach. Z reguły zostawiałam ubieranie choinki na krótko przed Wigilią, ale skutkowało to tym, że tak naprawdę nie miałam czasu nacieszyć się świątecznymi dekoracjami, bo w Irlandii rozbiera się choinkę już szóstego stycznia [o, kurczę, to dziś! Ups!]. To dzisiaj wypada święto Trzech Króli, które nazywa się tutaj Little Christmas lub Women's Christmas, czyli "Boże Narodzenie Kobiet". Skąd nazwa? Ano z tego, o czym pisałam wcześniej. Również w Irlandii dobrze miał się zwyczaj zrzucania przygotowań na kobiety. Szósty stycznia miał być dla nich dniem wytchnienia, dniem, w którym to mężczyźni przejmowali role kobiet i wyręczali je w obowiązkach domowych. Kobiety w tym czasie miały zasłużone prawo do odpoczynku: spotykały się w swoim gronie [w domu lub na mieście], by świętować to, że udało im się nie zaharować w święta. Te grzeczne piły kawę lub herbatę, te mniej grzeczne coś mocniejszego. Plotkowały, narzekały na swoich mężów i relaksowały się. Tylko czy można w pełni się zrelaksować powierzając dom w ręce "nierozgarniętych" mężów, bądź też wiedząc, że za chwilę znów czeka je powrót do kieratu? Tak sobie teraz myślę, że smutna jest geneza tej tradycji...


Na zakończenie tego przydługiego wpisu: mam nadzieję, że nowy rok zastał Was w dobrej formie; w zdrowiu i szczęściu, bez bólu głowy, za to z głową pełną pomysłów na kilkaset najbliższych dni. Niech 2017 rok będzie dla Was dobry. A sobie życzę tego, byście nadal tu zaglądali i zostawiali po sobie ślad, choć wiem, że w ostatnim roku częstotliwość dodawania nowych wpisów mocno u mnie kulała.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Zaklinaczka ptaków

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga, zapewne doskonale wiedzą, że od kiedy pod moim dachem zamieszkała pewna kocia rodzina, na nowo odkryłam zalety tych zwierząt, i od tego czasu jestem zdeklarowaną kociarą. Założę się jednak, że niewiele z Was wie, że zanim nią zostałam, byłam zaklinaczką ptaków [przez niecały jeden dzień].


Lubię ptaki [Połówek pewnie nie może powiedzieć tego samego, po tym jak pewna rozjuszona mewa narobiła mu kiedyś na środek głowy…]. Lubię słuchać ich treli, patrzeć, jak z gracją szybują i swobodnie poruszają się po niebie. Chyba trochę im zazdroszczę tej wolności – nieograniczonej możliwości przemieszczania się z miejsca na miejsce. W dodatku darmowej. Bez paszportów, dowodów, dojazdów na lotnisko…



Czasami nasze ścieżki się splatały, przez co mam teraz kilka fantastycznych doświadczeń z nimi. Najbardziej niesamowite wydarzenie, jakie mi się przytrafiło z udziałem jednego z nich, miało miejsce, kiedy byłam małą dziewczynką. I gdyby nie to, że jego świadkiem była moja starsza siostra, pewnie sama bym nie uwierzyła w to, co miało miejsce. Otóż siedziałyśmy sobie kiedyś na zewnętrznej klatce schodowej naszego domu i rozprawiałyśmy o Bóg-wie-czym, kiedy nagle u naszych stóp wylądował mały ptak. Prawdopodobnie wróbel. Oczywiście moje uwielbienie do zwierząt nie mogło pozwolić mi na zignorowanie tego faktu. Odruchowo wyciągnęłam rękę w jego kierunku i powiedziałam: „Ptasiu, chodź do mnie”. A on… przyleciał. To było coś tak niesamowitego, a jednocześnie fascynującego i niewiarygodnego, że ten dzień zapamiętam do końca swojego życia.



Parę lat temu natrafiłam na trzy urocze pisklęta, które wypadły z jaskółczego gniazda. Jako że gniazdo – przyczepione pod dachem wysokiego domu - było poza moim zasięgiem, a samo środowisko niezbyt bezpieczne, nie pozostało mi nic innego, jak zabranie maluchów do domu. Te dwa tygodnie, kiedy mieliśmy je pod swoją opieką, karmiliśmy i uczyliśmy latać, były cudownym doświadczeniem. Wystraszone i nieufne na początku ptaki po pewnym czasie oswoiły się do tego stopnia, że czuły się całkowicie swobodnie w naszym towarzystwie. Po podniesieniu wieczka pudełka, w którym zamieszkały, wyskakiwały ochoczo na nasze ręce, a z mojej głowy i włosów robiły sobie lądowisko, uznając zapewne, że mają do czynienia z kopką siana. Były przeurocze, a moment, w którym przyszło mi je wypuścić na wolność dość wzruszający.


uwierzycie, że kiedy wyniosłam je na podwórko, wcale nie spieszyło się im do odlotu?


Jakiś czas później staliśmy się tymczasowymi właścicielami… gołębia, któremu chyba poprzepalały  się przewody w GPS-ie. Krążył koło naszego domu i ewidentnie chciał wejść do środka, jakby to było jego życiową misją. Tylko czekałam, kiedy za pomocą alfabetu Morse’a zacznie wystukiwać dziobem przekaz: „No wpuść mnie do środka, głupia babo!!!”. Zaprosiliśmy go w skromne progi naszej hacjendy sumiennie wypełniając obowiązki spoczywające na barkach gospodarzy domu. Robiliśmy, co mogliśmy, by gość czuł się swobodnie. Ostatecznie jednak chyba go zanudziliśmy, bo ptasi gość postanowił odlecieć gdzie pieprz rośnie, albo tam, gdzie gołębie zimują.



Ciężko jednak służyć jako tymczasowe schronisko dla ptaków, kiedy ma się pod dachem koty. A te, jak wiadomo, mają silnie rozwinięty instynkt łowcy. Wszystko, co się rusza [a nie jest człowiekiem i psem], musi zginąć. Tak w skrócie wygląda kocia filozofia. Czasem znajduję zatem w ogródku różne ofiary morderczej kociej aktywności. Nie zawsze niestety uda mi się zainterweniować w porę, ale tego dnia miałam wyjątkowo dużo szczęścia.



Kiedy wyjrzałam przez okno kuchenne i zobaczyłam całe kocie zbiorowisko [w tym nawet kota sąsiadów] ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, wiedziałam od razu, że nie jest to saint-exupéry’owski przykład miłości bezgranicznej [„Miłość nie polega na wzajemnym wpatrywaniu się w siebie, ale wspólnym patrzeniu w tym samym kierunku” – Antoine de Saint-Exupéry]. Sytuacja wymagała natychmiastowej reakcji.



Wybiegłam więc z kuchni jak oparzona i przegoniłam wszystkie koty. Między płotem a torbą z ziemią, którą przez własne lenistwo pozostawiłam tam dzień wcześniej po sadzeniu kwiatków, dostrzegłam kawałek sylwetki ptaka. Włożyłam tam rękę z sercem w gardle, obawiając się, że wyciągnę ją zakrwawioną, a ptak będzie zraniony do tego stopnia, że nie będę mu w stanie pomóc. Ostrożnie wzięłam go do ręki i zaniosłam do domu, żeby lepiej obejrzeć. Ku mojemu zdziwieniu i jednoczesnej uldze, nie dostrzegłam żadnych ran. Od razu rzucił mi się w oczy brak ogona, co początkowo uznałam za winę kotów. Myślałam, że pastwiąc się nad nim, powyrywały mu sterówki.



Przez cały czas, kiedy trzymałam go w rękach, a później pieszczotliwie przytulałam do cyca i głaskałam, bida siedziała wyjątkowo cicho i spokojnie. Spodziewałam się, że będzie próbował się wydostać, upatrując we mnie kolejnego wroga. Widać jednak uznał, że jego modlitwy do ptasiego boga zostały wysłuchane, bo oto zjawiło się ocalenie w mojej osobie.



Wieczór już był, a ja postanowiłam się przespać z „problemem”. Wypuszczenie go do ogródka nie wchodziło w grę, bo równie dobrze mogłabym mu w tamtym momencie skręcić kark. Efekt  byłby taki sam. Włożyłam go do pudełka, dałam coś do picia i jedzenia i zostawiłam w zamkniętym pokoju, by koty nie włamały się do niego w środku nocy. Zastanawiałam się nad podpięciem prądu do drzwi, ale ostatecznie tylko je zaplombowałam i okleiłam znakiem ostrzegawczym niczym policjanci miejsce zbrodni.



Bałam się, że kiedy rano zajrzę do niego, będzie martwy, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Zachowywał się tak samo jak wczoraj. Z ulgą udałam się więc do pracy odliczając w niej godziny do powrotu do domu. Zawsze wtedy, kiedy mam w domu jakiegoś zwierzaka, pędzę do niego jak na skrzydłach. Tym razem jednak nie dane było mi zobaczyć się z nim ponownie. W środku dnia zadzwonił Połówek mówiąc, że szukał w Internecie informacji na temat naszego podopiecznego i z tego, co się dowiedział, wynika, że maluch jest podlotem, który właśnie przechodzi przez ważny egzamin swojego życia – uczy się przetrwania. Rodzice mają go dokarmiać, więc powinniśmy czym prędzej zwrócić mu wolność i pozostawić w bezpiecznym miejscu, najlepiej jak najbliżej tego, w którym go znaleźliśmy. Jak powiedział, tak uczynił. Maluch opuścił nasze ognisko domowe bez pożegnania ze mną. Od tamtego momentu słuch po nim zaginął. Nie znalazłam jego zwłok koło domu.



Ale jako że w przyrodzie nic nie ginie, a śmierć nie lubi, kiedy zakłóca się jej ustalony porządek, to niedługo później okrutne i bezwzględne koty upolowały dla pańci innego pisklaka.


Tak, że wiecie. Gdybym znów zniknęła z bloga na długi, długi czas, będzie to oznaczało, że tekst o karmie i powracającym dobrze możecie wcisnąć między bajki.


To będzie znak, że dopadła mnie ptasia grypa.

poniedziałek, 16 marca 2015

Thank God It's Tuesday

Jestem styrana jak koń po westernie. Autentycznie czuję się, jakbym objechała cały Dziki Zachód. W jeden dzień. I nie jako jeździec, nawet nie jako pasażer w dyliżansie, ale właśnie koń. Nie jest to najlepsza „opening line” ani najciekawszy temat na posta, ale ponieważ od mojego ostatniego wpisu upłynęły już całe wieki – choć mam wrażenie że zaledwie parę dni – to domyślam się, że kilka dobrych dusz, zatroskanych o moje dobro, może już nieco się zamartwiać lub też niecierpliwić brakiem wiadomości. Dlatego też – z braku perspektyw na szybką publikację czegoś sensowniejszego, a jednocześnie z chęci zapewnienia Was, że wszystko jest cacy – postanowiłam zaserwować Wam dziś takie coś.


W takie dni jak ten, po dziesięciu dość męczących godzinach w pracy, marzę tylko o jednym – świętym spokoju. Ubolewam też tylko nad jednym -  nad tym, że nie dorobiłam się jeszcze gabinetu SPA z personalnym masażystą, który przybiegałby do mnie na każde leniwe skinienie palcem, by ochoczo smyrać, ugniatać i obkładać jakimiś gorącymi kamieniami. Hmm, jak tak teraz czytam to, co napisałam, to wszystko wskazuje na to, że potrzeba mi oddanego niewolnika, a nie masażysty. Gdybyście wiedzieli, gdzie takiego można znaleźć, dajcie znać. Skłonnam w podzięce suto wynagrodzić, jeśli trzeba będzie to nawet pomnik wystawić, albo w testamencie uwzględnić.


Jak zwykła mawiać babcia mojego znajomego: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Zafundowałam więc sobie domowe SPA dla ubogich: zapaliłam świece, nalałam do gorącej wody ulubionego płynu do kąpieli z dodatkiem niejakiej camu camu berry i smoczego owocu i zanurzyłam się pod wodą z „o jak mi dobrze” w myślach i z zamiarem opuszczenia wanny dopiero wtedy, kiedy będę wyglądać jak pomarszczona śliwka. Tymczasem jakieś kilkanaście minut po osiągnięciu stanu nirwany, zahaczyłam niezdarnie prawą kończyną o łańcuszek z korkiem doprowadzając do odpływu wody, i pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się ponownie zakorkować wanny. Pokonało mnie własne lenistwo. Bo zamiast się podnieść i zrobić to ręką, jak Bozia nakazała, próbowałam nogą. Ale może to i lepiej, bo gdybym poleżała w wodzie dziesięć minut dłużej, to pewnie zagotowałabym wszystkie narządy wewnętrzne i doprowadziła krew do wrzenia. Żywię bowiem wielkie zamiłowanie do gorącej wody w wannie, a tę letnią toleruję tylko w czasie morskich kąpieli. I żadnych innych.


Transgender wśród zabawek: mysz z ptasim ogonem ;)


Teraz trochę wiadomości z innego frontu. Chciałam niedawno kupić kociakom nowe drzewko do zabawy głównie dlatego, że ze starym już sobie poradziły, doprowadzając je do stanu nędzy i rozpaczy. Poza tym już nieco z niego wyrosły - zdarzało się, że się lekko chybotało w czasie ich harców. Tym razem chcieliśmy coś większego, solidniejszego, coś, co mogłoby stanowić doskonały plac zabaw nie dla jednego kota, lecz dla całej kociej familii. Problem polegał na tym, że u mnie w mieście nie było nic ciekawego, a lokalna Petmania nie dość, że oferowała ubogi wybór, to miała w dodatku dość wysokie ceny jak na tak mało imponujący towar. Pogrzebałam więc trochę w sieci i - ku mojej natychmiastowej uciesze i tej nieco późniejszej kotów - natrafiłam na super stronę [zooplus.co.uk]. Przeglądnęłam kilkanaście kocich drzewek i wreszcie natrafiłam na takie, które wydało się idealne: z hamakiem, z domkiem do spania, z wieloma drapakami i dwoma „leżankami”. Przede wszystkim jednak z wieloma pozytywnymi recenzjami od ludzi, którzy potrzebowali solidnego sprzętu dla swoich milusińskich, często-gęsto o solidnej wadze, a chciałam zaznaczyć, że nasze czworonogi do chucherek nie należą.


Czy ktoś lepiej od nich mógłby zareklamować kocie drzewko La Digue?


Do zamówienia dorzuciłam jeszcze nową kuwetę i dwie torby suchej karmy, bo ich cena była korzystniejsza niż w Tesco. Nie skłamię jeśli stwierdzę, że na kuriera z dostawą czekałam bardziej niż na św. Mikołaja, a z tego drzewka to chyba ja miałam większą frajdę niż koty. Generalnie jestem bardzo zadowolona z zakupu i z czystym sumieniem polecam tę stronę właścicielom zwierzaków, a jedynego minusa przyznałabym za czas oczekiwania na dostawę. W moim przypadku wyniósł on równy tydzień.


Kiedy patrzę na nie, to czasami żałuję, że nie jestem kotem :)



Choć drzewko spisuje się  świetnie, to jednak mój plan wykolegowania kotów z pokoju nie do końca się powiódł, bo niektóre oporne sztuki nadal preferują wylegiwać się na łóżku. Liczę jednak na to, że z biegiem czasu „zaludnią” drzewko, a pokój zostawią w spokoju. W międzyczasie zaś mamy niezły ubaw obserwując, jak się bawią i wygłupiają. Kocia mama to wręcz mogłaby robić karierę jako… tancerka na rurze. Tak zwinnie owija się wokół rury-drapaka, a jednocześnie tak pociesznie, że tylko boki zrywać ze śmiechu.



Ile razy mam powtarzać?! Nie wrzucać mi tu żadnych ulotek!!!


Zabawa ptaszkiem ;)


Jutro wtorek, narodowe święto Irlandii, Dzień św. Patryka, a co za tym idzie – dla wielu ludzi dzień wolny od pracy [w tym także dla mnie]. Na paradę raczej się nie wybieram, więc nie spodziewajcie się relacji. W poprzednich latach brałam w nich udział, ale chyba już mi się „przejadły”. Przede wszystkim rozczarowały mnie: co roku w zasadzie to samo, mało interesujących i zabawnych pokazów, za dużo autopromocji w wydaniu lokalnych biznesów. Dlatego od jakiegoś czasu małomiasteczkowe pochody z okazji 17 marca kojarzą mi się z nudą i kiepską organizacją. Jeszcze żadna z butów mnie nie wyrwała, a nie dojrzałam jeszcze do tej decyzji, by pchać się na paradę do Dublina.



Potrzeba matką wynalazków. Połówek kupił tulipany i z braku wolnych flakonów umieścił je w... dzbanku. Oryginalnie i praktycznie.


Co poza tym? Chyba trzeba będzie przemycić trochę słowiańskich zwyczajów do Irlandii i czym prędzej utopić Marzannę, by przywołać prawdziwą wiosnę, bo choć ta irlandzka kalendarzowa teoretycznie już trwa, to zima nie chce dać się zdetronizować. Zdarzają się jeszcze opady śniegu, bardzo zimne noce i ujemne temperatury rano, a niedługo po nich ocieplenia i naprawdę słoneczne dni, kiedy słupek rtęci dobija nawet do 17 stopni! Ot takie tam przepychanki zimy i wiosny. Co by jednak nie mówić, czuć i widać tę wiosnę. Nie każdego dnia, ale widać. Z wszystkim znanych znaków: dzień się znacznie wydłuża, kwitną żonkile, hiacynty, tulipany i prymulki, z objawów znanych tylko mnie: spada mi miesięczna średnia przeczytanych książek, a to zawsze świadczy tylko o jednym. Zbliża się cieplejszy sezon. W styczniu i lutym przeczytałam łącznie czternaście książek, w marcu zaś jedną – „Pan Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza i muszę stwierdzić, że dawno się tak nie wynudziłam. W zasadzie to dziwię się sama sobie, że nie dałam sobie z nią spokoju choćby po setnej stronie [ach te moje masochistyczne skłonności…], kiedy to fabule nadal nie udało się mnie wciągnąć, a losy głównego bohatera były mi zupełnie obojętne. Mogliby go na moich oczach poćwiartować i posolić, a ja bym nawet nie drgnęła. Zdecydowanie nie sięgnę po kolejne tomy tego cyklu i po raz kolejny dochodzę do wniosku, że fantastyka to nie jest jednak moja para butów. Ale to jeszcze nic. Po skończeniu lektury weszłam na BiblioNETkę, by wystawić książce odpowiednio niską ocenę, a tam… tyle zachwytów nad nią i tak wysoka średnia. Poczułam się wyalienowana. Nie ogarniam fenomenu. Chwilowo więc daję sobie spokój z eksperymentami i wracam do sprawdzonych gatunków, tematyk i autorów.



Odtrutka na "Pana Lodowego Ogrodu". Na "A house in the Sky" czekałam chyba ponad miesiąc. Oby była tego warta.

czwartek, 15 stycznia 2015

Obrazkowe podsumowanie 2014 roku


Resztki ciasta urodzinowego. Ostatni kawałek zawsze smakuje najlepiej.



Swojego nadal nie mam, ale chętnie fotografuję cudze.


Nawet zachmurzony dzień nad morzem jest lepszy niż słoneczny w głębi lądu.


Kerry. Moje ukochane Kerry. Najpiękniejsze hrabstwo Irlandii.



Wreszcie upragniony wyjazd na urlop nad irlandzkim morzem.



Madonna z wielkim cycem. Wcale nie upadła, bo siedzi. Idę o zakład, że autorem tego pomnika jest mężczyzna.



Nad rzeczką opodal krzaczka mieszkała kaczka dziwaczka...



...poszła więc raz do fryzjera, ma trwałą że "o cholera!" ;)



Wyrzeźbione ręką Matki Natury



Say hello to Fungie. Najpopularniejszy delfin Irlandii.



Jesteś aresztowany. Masz prawo zachować milczenie. Cokolwiek powiesz, może być wykorzystane przeciwko Tobie ;)



Jedna z moich ulubionych rzeźb.



Smak lata. Ninety-nine. Już od dawna nie za 99 centów. Dorównują mu tylko Chocolate Fudge Brownie Ben & Jerry's i Belgian Chocolate Haagen-Dazs



Rzadkie, lecz drogocenne chwile na plaży. Choć lato dopisywało, nie było ich tyle, ile bym chciała.







Z nieba mi spadłeś! Tylko czemu do wody?



Dość kiepska ta "Kochanka".



Dwudniowe szczurki w barze mlecznym "U Mamy"



przyszła koza do płota :)



pojazd na Halloween już gotowy ;)



Rattoo Round Tower. Nie ma to jak przejechać pół Irlandii po to tylko by zobaczyć wieżę w remoncie.



Kawy i pacierza nigdy nie odmawiam :)


Półdupek zza krzaka ściany, czyli "schowaj się, tylko tak, żeby Cię nie było widać!"


Piękna, ciekawa, niezniszczona. Jedna z moich ulubionych wysp.



Chwyta za serce.



Na co się tak patrzysz?!


Moja skromna komnata ;)


Droga do nikąd?



Moya Brennan z Clannad. Urocza, utalentowana, ludzka.



Cudowne prezenty świąteczne. Dziękuję, Mikołaju!



To, co tygryski lubią najbardziej, czyli kryminalistyka, forensic science i psychologia.


"Zamieć..." czytało się niczym powieść A. Christie. "Latarnik" dobry, ale szału nie ma. Pierwsze 50 stron "Fabrykantki aniołków" to porażka - niedokończone rozdziały, urwane słowa... Treść książki pomylono z treścią któregoś wcześniejszego tomu. Facepalm.


Już zacieram ręce :)


Stos podróżniczy i destynacje turystyczne będące wysoko na mojej liście.


Plaża niczym lotnisko. Nie sposób się oprzeć i nie poszaleć po niej autem. Koniecznie przy dźwiękach Kings of Leon.


Całe życie na walizkach ;)


Jeden z "cudów" Irlandii Północnej.


To by było na tyle. Jeśli chcielibyście częściej widzieć postu tego typu, lub zapoznać się z recenzją którejś w przedstawionych książek, dajcie znać.