niedziela, 18 sierpnia 2024

Chodź, pokażę Ci Peel i zamek na wyspie św. Patryka


Na początku wcale nie było chaosu. Na początku była jedna wielka ekstaza.

Gdyby ekscytacja mogła uskrzydlać, niechybnie unosiłabym się nad ziemią niczym Hindenburg ‒ wielka, napuszona, dumna z siebie i ze swojego pomysłu na urlop. I pewnie tak jak on, albo Ikar, marnie bym skończyła, gdybym zapomniała się w tym szczęściu i rozpierającej mnie radości. 


To był trzeci dzień naszego pobytu na cudownej Wyspie Man, ale tak naprawdę pierwsza zwiedzana atrakcja. Kiedy rezerwowałam ten pobyt, dla mnie niesamowitą atrakcją była nasza noclegownia i jej oszałamiające otoczenie (pisałam o nich tu i tu). Już wtedy wiedziałam, że nawet jeśli pogoda nam nie dopisze, jeśli nie wychylimy nosa poza półwysep, na którym znajduje się nasz domek latarnika, to i tak wrócę do domu szczęśliwa. Sami więc rozumiecie, że wszystko ponad to, co uwzględniłam w pesymistycznym scenariuszu, było dla mnie niewyobrażalnym powodem do szczęścia. Samorealizującym się marzeniem.



Kiedy więc dotarliśmy na zachodnie wybrzeże wyspy do miasta Peel, od razu poczułam się tu jak w domu. Było tu wszystko to, co tygryski lubią najbardziej: spektakularne ruiny, plaża, morze, słońce, portowa atmosfera i klimatyczna zabudowa. I mało ludzi! 


Jakby tego było mało, pierwszy Mańczyk, z którym mieliśmy kontakt był przemiły, co od razu sprawiło, że jeszcze przychylniej spojrzałam nie tylko na kraj, lecz także na jego mieszkańców. Pan Derek, bo tak zwał się staruszek, który siedział w budce na terenie zamku, i sprzedawał wejściówki, był bardzo uczynny.  Kiedy zagadnęłam go o Holiday Pass, powiedział, że można go u niego kupić i serdecznie polecał takie rozwiązanie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że tak naprawdę jest tutaj wolontariuszem ‒ emerytem, który mógłby siedzieć w domu, ale zamiast tego wybrał pracę wśród ludzi. 


Holiday Pass to karta wstępu do wszystkich zabytków pod pieczą Manx National Heritage, ważna przez 14 dni od daty kupna.  Nie jest to tania rzecz, kosztuje 30£ od osoby, ale biorąc pod uwagę, że wstęp do zamku Peel kosztował 9.50£, zgodnie doszliśmy do wniosku, że to dobry interes. Nie mieliśmy zamiaru poprzestać na jednym zabytku. Nasz apetyt dopiero się zaostrzał. 


Ta mała skała, na której znajdują się między innymi ruiny katedry, okrągłej wieży i zamku miała ogromne znaczenie dla miasta, a nawet dla całego kraju. To wyspa św. Patryka ‒ patrona Zielonej Wyspy. W VI wieku było to bowiem centrum mańskiego chrześcijaństwa. To właśnie św. Patryk dał mu początek, a chrześcijańscy misjonarze kontynuowali jego dzieło. Kilka wieków później przybyli tu wikingowie ze swoimi pogańskimi wierzeniami, i choć na jakiś czas osiedli na wyspie, wznosząc tu w XI wieku drewniany zamek dla swojego króla, Magnusa III Bosego, nie wyplenili anglikańskiej wiary. 


Pozostawili za to po sobie bezcenne pamiątki. W zasadzie to cały kompleks jest jednym wielkim skarbcem historycznym, a także miejscem osnutym mitologią i legendami. To tu w czasie archeologicznych wykopalisk w latach 80. natknięto się na wiele pradawnych grobów ‒ od tych starożytnych z okolic V wieku do średniowiecznych.


Najciekawszym z nich była mogiła "pogańskiej damy", jak nazwano tajemniczą kobietę. Pośród zwyczajnych artefaktów, które przypominały wyposażenie Edwarda Nożycorękiego (noże, ostrza, sekatory...) znaleziono również spektakularny naszyjnik ze szklanymi paciorkami, który obecnie można obejrzeć w Manx Museum w stolicy wyspy, Douglas. 


Okrągła wieża tak bardzo podobna do tych irlandzkich jest zachowana w dość dobrym stanie, choć brakuje jej charakterystycznego stożkowatego dachu. Ma jakieś 15 metrów wysokości i dziś jest już na emeryturze. Kilkanaście wieków temu pełniła jednak funkcję "panic roomu" dla zamieszkujących wysepkę chrześcijańskich duchownych.


Kiedy na horyzoncie pojawiały się wrogie drakkary wikingów, mnisi chowali się w wieży razem z drogocennymi przedmiotami, wciągali drabinę, zamykali szczelnie drzwi i siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. A w praktyce pewnie żarliwie modlili, by plądrujący barbarzyńcy jak najszybciej wynieśli się z ich świętej ziemi. 


Nie mniej ciekawe są ruiny XIII-wiecznej katedry świętego Germana, patrona więźniów i muzyki. Pod jej prezbiterium znajdują się ponure krypty, które przez długi czas służyły biskupowi jako więzienie. Jedynym źródłem światła było tu niewielkie okienko ‒ 150 cm długości, 15 cm szerokości. 


Do lochów, oprócz zatwardziałych rzezimieszków, trafiali też cudzołożnicy, awanturnicy i pijacy, podejrzani o uprawianie czarnej magii, a także kwakrowie i ci, którzy nie święcili dnia Pańskiego w należyty sposób. 


Tu w tym mokrym, zimnym i ponurym lochu mieli rozmyślać nad swoim losem i nawróceniem. Jeśli szczęście im sprzyjało (albo święty German) udało im się odbyć pokutę i uzyskać ułaskawienie. Było to mało humanitarne zachowanie biskupa, ale przynosiło efekty. Recydywistów było niewielu. Kto raz zaznał piekła za życia, dobrowolnie do niego nie wracał. Chyba że był zepsuty do szpiku kości. Albo doczekał szczęśliwych lat 80. XVIII wieku. Wtedy to bowiem krypty przestały służyć jako więzienie. 


Na zabalsamowane zwłoki biskupa (pochowanego ze swoim psem) natrafiono w katedrze w 1871 roku w czasie przeprowadzanych prac remontowych. Ponownie je pochowano w nieco innym miejscu, a miejsce pochówku upamiętniono tablicą. Jednak tytuł najfajniejszej tablicy nagrobnej przypada innemu duchownemu ‒ Samuelowi Rutter, ostatniemu biskupowi pochowanemu na wyspie św. Patryka.


Rutter był dowcipnym i przyjaznym duchownym, pełnym życia i poetyckich zapędów.  Przypisuje mu się autorstwo najlepszej pijackiej przyśpiewki powstałej w języku Manx. Jest on też autorem swojego, jakże oryginalnego, epitafium w języku łacińskim:

"W tym domu, dzielonym z moimi braćmi robakami, w nadziei na zmartwychwstanie, leżę ja, Sam, z łaski Bożej biskup tej wyspy. Przechodniu, zatrzymaj się: popatrz na ten pałac biskupi i uśmiechnij się".



Mnie do uśmiechania się nie trzeba było namawiać. Tego dnia intensywnie pracowałam nad swoimi przyszłymi zmarszczkami mimicznymi. Przechadzałam się wzdłuż murów, raz po raz wyzierając za nie i patrząc na spacerujących poza nimi przechodniów (cały kompleks można obejść klifową ścieżką, how cool is that!). 


Morze, napędzane dość porywistym wiatrem, z impetem bryzgało słoną wodą o skały, falochrony i mury. Niewidocznym kropidłem "święciło" samochody na parkingu (o czym świadczyła zachlapana szyba w naszym aucie), a ja jak nigdy wcześniej czułam się pobłogosławiona. 


Wszystko było na właściwym miejscu. 



 

piątek, 16 sierpnia 2024

Chłopiec, który bał się ciemności. "Ten drugi" - garść refleksji po lekturze


Dziś będzie wpis, którego nie planowałam, jednak sam tak bardzo o to prosi, że nie pozostawia mi absolutnie innego wyboru w tej kwestii.

A wszystko zaczęło się od tego, że w moje ręce trafiła książka księcia Harry'ego ‒ "Ten drugi", znana w oryginale jako "Spare". Na rynku wydawniczym ukazała się już ponad rok temu, ale jako że nigdy nie śledziłam obsesyjnie losów brytyjskiej monarchii, nie miałam żadnego parcia na jej przeczytanie.

Dziś żałuję tylko jednego. Tego, że już ją przeczytałam. Zazdroszczę też tym, którzy mają tę lekturę dopiero przed sobą. 


W ostatnich kilku dniach byłam w literackim niebie. Najpierw porwała mnie świeżo przyniesiona z biblioteki "Malibu płonie", ciamkałam i zachwycałam się nią niczym koneser wytrawną potrawą, później zaś od razu przeszłam do "Tego drugiego" (czytałam po polsku i to też zapewne było nie bez znaczenia). I dopiero wtedy zrozumiałam, co to znaczy szalenie porywająca lektura. "Malibu płonie" nagle jakby wyblakło w moich oczach. 


Książka Harry'ego niespodziewanie okazała się dla mnie niesamowitym objawieniem. Dawno nie czytałam tak porywającej lektury! 


Nie była to typowa autobiografia, bardziej połączenie memuaru z książką sensacyjno-przygodową, i może właśnie dlatego tak bardzo mnie pochłonęła? Całość zaś składa się z trzech części, z czego pierwsza poświęcona jest młodości, druga karierze wojskowej, a trzecia miłości życia Harry'ego ‒ Meghan.

Totalnie przepadłam. Ponad 500 stron przeczytałam w jakieś trzy dni i to tylko dlatego, że MUSIAŁAM dawkować sobie tę przyjemność. Ostatni rozdział zaś czytałam do trzeciej w nocy, bo żal mi było odłożyć ją na szafkę nocną i pójść spać, choć rano musiałam wcześnie wstać.  

Po skończonej lekturze zrobiłam to, co zawsze, czyli zaczęłam buszować w sieci, aby skonfrontować cudze opinie z moją.

Zamarłam. Stanęłam bowiem oko w oko ze zjawiskiem, którego już dawno nie obserwowałam na stronach poświęconych molom książkowym. Autobiografia księcia niesamowicie spolaryzowała czytelników. Wiedziałam, że każdy z nas ma inny gust, ale żeby aż tak?

Czy aby na pewno czytaliśmy tę samą książkę?

Ja zachwycałam się stylem narracji i wartką akcją. Inni pisali, że nie mogli przez nią przebrnąć. O mało nie umarli z nudów.

To, co ja odbierałam jako zwykłe uzewnętrznienie się, inni odbierali jako użalanie się nad sobą i nieustanne marudzenie.

Tam, gdzie ja widziałam fajne poczucie humoru, inni go nie dostrzegali.

W moich oczach Harry był zwyczajnym i dość skromnym człowiekiem. W oczach innych ‒ zarozumiałym bufonem.

To też sporo dało mi do myślenia, bo w pewien sposób to niesamowicie fascynujące, że jedna rzecz może zostać diametralnie inaczej odebrana.

Z czego to wynika? Z naszych własnych doświadczeń, przekonań, charakterów, poglądów? Z nieumiejętności przyjęcia w miarę obiektywnego punktu widzenia? Nie lubię go, więc będę hejtować wszystko, co z nim związane? ‒ może o to tu chodzi?

Jeszcze raz podkreślę: nie interesowały mnie losy rodziny królewskiej, monarchię brytyjską uważam niejako za anachronizm, nie śledziłam żadnych ceremonii zaślubin Harry'ego ani jego brata, pogrzeb królowej Elżbiety II również mnie ominął, jednak książka całkowicie mnie wciągnęła w tę całą królewską dramę, a ja się absolutnie nie opierałam.

Może dlatego, że już na samym początku zobaczyłam w Harrym zwykłego człowieka? Nie uprzywilejowanego "royalsa", bo nie uważam, by był uprzywilejowany ‒ wręcz przeciwnie. W ogóle, ale to w ogóle mu nie zazdroszczę.

Tak z ręką na sercu, kto z Was chciałby żyć pod ciągłą obserwacją?

Czy jest tu ktoś, kto chciałby, żeby każdy jego ruch śledziły bezwzględne hieny, jakimi są paparazzi?

Fajnie byłoby Wam notorycznie znajdować w gazetach brednie na swój temat?

Chcielibyście żyć na świeczniku i być ustawicznie ocenianym przez ludzi, którzy specjalizują się w wyszukiwaniu dziury w całym?

No i wreszcie ‒ chcielibyście w wieku kilkunastu lat stracić ukochaną matkę? Prawdopodobnie jedyną osobę, która Harry'emu okazywała czułość i miłość.

Nie wiem jak Wy, ale kiedy ja byłam rówieśniczką Harry'ego straszliwie bałam się jednej rzeczy ‒ śmierci mojej ukochanej mamy. Dla mnie ona zawsze była opoką, największym skarbem, i przeraźliwie bałam się tego, że któregoś dnia ją utracę.

Tu mamy dziecko, które w wieku 12 lat w tragicznych okolicznościach traci matkę. Ojciec, nie dość, że jest przedstawicielem brytyjskiej monarchii, działającym według jej sztywnych protokołów (w tym właśnie zakazu publicznego okazywania czułości i bliskości), to sam ma spore trudności z komunikacją.

Sam zaznał w dzieciństwie gnębienia i oziębłości, a także głębokiej samotności, i teraz ‒ świadomie bądź nie ‒ przekazuje tę oziębłość swoim dzieciom: Williamowi i Harry'emu. Inaczej nie umie.

Wieść o śmierci matki przekazuje synowi w dość specyficzny sposób, by nie powiedzieć "beznamiętny", tak jakby mówił o kimś zupełnie obcym. Nie ma tulenia, nie ma pocieszania, nie ma wspólnej nocy. Ot, mówi, co ma mówić, a niedługo później zostawia dziecko samo sobie i wychodzi.

Temu dziecku 31. sierpnia 1997 roku zawalił się na głowę cały jego świat, a tymczasem nikt nie zaoferował mu psychologicznego wsparcia, nie całował, nie obejmował i nie kochał podwójnie.

Tę książkę powinni analizować na zajęciach psychologii. To doskonały dowód na to, jak życie w toksycznym środowisku negatywnie rzutuje na dalsze losy takiego człowieka.

"Ale i ja miałem dojmujące poczucie braku stabilności, ciepła i miłości w naszym domu" ‒ pisze Harry. "Wiedzieliśmy, że tak jak my nie był szczęśliwy. Rozpoznawaliśmy puste spojrzenia, puste westchnienia, frustrację zawsze widoczną na jego twarzy". To o ojcu.

Najgorsze co może być, to żyć pod tym samym dachem, razem, ale jednak osobno.

Niby nie powinno życzyć się innym tego, co nam niemiłe, ale chciałabym, aby ci wszyscy, którzy tak zaciekle krytykują księcia Harry'ego, przeżyli to wszystko, co on. Chciałabym tylko sprawdzić, czy po tak długo tłumionej traumie, i innych negatywnych emocjach, które nie miały ujścia, nadal byliby takimi kozakami.

Nie rozumiem też tych zarzutów, że autor wybiela siebie i oczernia swoją własną rodzinę. Wybiela? Pisał otwarcie o swoich grzechach.

Ani razu, przez te długie godziny czytania, nie przeszło mi przez myśl, że Harry kogokolwiek oczernia. Ja widziałam tylko szacunek, z jakim wypowiadał się o swoim bracie, bratowej, ojcu i reszcie rodziny. Z pewną pogardą wypowiadał się o paparazzich, ale tutaj całkowicie go rozgrzeszam. Podziwiałam go przy tym za jego opanowanie, bo nie jestem pewna, czy ja na jego miejscu potrafiłabym zachować zimną krew i nie przywalić jednemu bądź drugiemu.

A to, że wydał książkę? Chciał WRESZCIE przedstawić swoją wersję wydarzeń, sprostować wszystkie kłamstwa i pomówienia, do których wielokrotnie posunęła się krwiożercza prasa, aby tylko zapewnić sobie poczytność. Wielokrotnie odmawiano mu prawa głosu. Taki królewski protokół, synku. Deal with it.

Ludziom nie dogodzisz. Z jednej strony "mędrcy" twierdzą, że "tłumaczy się tylko winny" (moja "ulubiona" największa bzdura, ciekawa jestem, czy oni by się nie tłumaczyli, gdyby ktoś ich, przykładowo, w coś wrobił), z drugiej strony są zaś ci, którzy będą odbierać cudze milczenie za potwierdzenie: nie kontestujesz tych wszystkich historii na twój temat? Ach, czyli to prawda! To MUSI oznaczać, że się z tym zgadzasz!

Bądź tu, człowieku, mądry i pisz wiersze, kiedy i tak źle i tak niedobrze!

Dlatego nie dziwię się, że w pewnym momencie Harry doszedł do wniosku, że ma to głęboko w odwłoku. Jeśli ZAWSZE znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział lepiej, to po co bawić się w ten cały cyrk, jakim jest życie w świetle królewskich jupiterów? Po co umartwiać się za życia? W imię czego?

Dlaczego, po latach bycia nieszczęśliwym i zagubionym, ma zrezygnować ze swojej ukochanej, która wreszcie sprawiła, że zaczął żyć?

Swoją drogą, "cudowny" rasistowski pokaz dała brytyjska monarchia i brytyjskie społeczeństwo. Jestem przekonana, że wiele tych paskudnych gróźb, z jakimi spotkała się Meghan, było podszytych właśnie rasizmem, a daleka jestem od nadużywania tego słowa i rzucania nim na wszystkie strony.

Nie piszę, że Wam tutaj tę książkę polecam, bo zapewne znajdzie się ktoś, kto należy do tego drugiego obozu, musiałam jednak wyrzucić z siebie te wszystkie refleksje, jakie nasunęły mi się po jej lekturze. Byłam też ciekawa, czy wśród Was jest ktoś, kto już ją czytał, i kto byłby skłonny podzielić się swoim zdaniem. Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.

środa, 7 sierpnia 2024

Morskie opowieści z latarni Langness


W Irlandii chwilowa przerwa w dostawie lata, to jednak nie przeszkadza mi pozostać w wakacyjnym klimacie. W dzisiejszym odcinku przenosimy się więc z powrotem do przytulnego domku latarnika na uroczej Wyspie Man, gdzie miałam przyjemność spędzić swój poprzedni zagraniczny urlop. 


Nasza noclegownia znajdowała się na samym końcu półwyspu Langness, na południowym wschodzie kraju. Od samego początku bardzo spodobała mi się ta lokalizacja. Tak naprawdę to nie było tu żadnych spektakularnych widoków, które powalałyby na kolana. Domki latarnika, jak i sama latarnia, znajdują się na terenie płaskim jak klata małolata. Nie ma tu niebotycznych klifów, nie ma gór, nie ma nawet zbyt wielu drzew, ale nie ma też miejskiego zgiełku ani uciążliwych sąsiadów. 


Nocą kojąco migoczą światełka dawnej stolicy, Castletown, rozłożonej po drugiej stronie zatoki. Nie ma więc tutaj tego dojmującego poczucia samotności ‒ poczucia bycia banitą żyjącym poza murami miasta, z dala od społeczeństwa. 


Cywilizacja jest, ale w bezpiecznej odległości. Tu natomiast, na tym dwukilometrowym przylądku wcinającym się w Morze Irlandzkie, jest prawdziwy rezerwat przyrody. Końcowy odcinek drogi prowadzącej do latarni wyłączony jest z ruchu. Wstęp mają tu tylko uprzywilejowane pojazdy, do których zaliczają się samochody gości wynajmujących domki, jak i samej właścicielki ‒ Frances, byłej żony Jeremy'ego Clarksona ‒ popularnej osobowości telewizyjnej.  


Chyba nigdy wcześniej nie byłam tak wdzięczna za tę drewnianą bramę, którą trzeba było każdorazowo otwierać i zamykać, żeby wyjechać do miasta. Za nią było prawdziwe królicze królestwo ‒ koszmar biskupa Lena Brennana z sitcomu "Father Ted" (serdecznie polecam). Aż miałam ochotę zacytować Dougala ‒ "God, it's like a big rabbit rock festival!" 


Ze wszystkich stron wybiegały króliki, duże, średnie i maciupkie! Beztrosko kicały po drodze, całkowicie nieświadome ryzyka, jakie to wybieganie z gęstych zarośli ze sobą niesie! Gdyby nie ta drewniana bramka, drogę do latarni pewnie wyściełałyby ich truchła. Z czystym sumieniem mogę wyznać, że nie przejechaliśmy ani jednego, choć te futrzane skubańce wcale nie pomagały ‒ któregoś dnia drogę przebiegło nam ponad trzydzieści sztuk! 


Pomimo tej prostoty pejzażu, widoki wyzwalały moje niezliczone odgłosy zachwytu. Nigdy się tu nie nudziłam, bo też niebo nigdy nie było takie samo. A że odpowiada ono za sporą część tej naturalnej scenografii, miałam wrażenie, że to miejsce zmienia się wraz z nim. Wręcz czerpałam ogromną przyjemność z tych subtelnych zmian, jakie udawało mi się odnotować. 



Czasami zachwycało ciepłymi barwami zachodzącego słońca, innym razem zdobiły je wielkie i puchate "baranki", które chciało się dosiąść i podryfować na nich po nieboskłonie, a jeszcze innym ‒ zdobiły je chmury tak cienkie i precyzyjne, jak kreski wyrysowane wprawną ręką matematyka, albo pociągnięte malarskim pędzlem. 

 


Widoki były sielskie, a najpiękniejszy w tym wszystkim był ten kontakt z naturą. Nie spotkaliśmy tu co prawda morświnów ani delfinów, choć te ssaki są tu często widywane, ale za to... fiordy to nam z ręki jadły! 



Któregoś razu wybraliśmy się na mały spacer do miejsca, w którym znajduje się róg mgłowy wyłączony z użytku od 1987 roku. Znajduje się on na małej wysepce skalnej, już poza obrębem latarni, a prowadzi do niego drewniany mostek. W zależności od pory dnia i pływów, jest tu mniej lub więcej wody. Zawsze za to są skały ‒ ostre jak brzytwa, a do tego zdradliwe. 


W niemałą konsternację wprawiła nas mała szara spiczasta skała, która z dala rzucała się w oczy, jako że znajdowała się niemal na środku tej małej zatoki. 


‒ "Dlaczego ta skała się rusza?"

‒ "Dlaczego ta skała... ziewa?!"


I już po chwili wszystko było jasne. To nie skała, to tylko relaksująca się foka! Beztrosko unosiła się na wodzie niczym boja, zupełnie niezrażona podglądającymi ją gapiami. Mogłabym przysiąc, że nawet uśmiechała się pod nosem w czasie zażywania kąpieli słonecznych. 


Wkrótce okazało się, że ta "ziewająca skała" była tylko zapowiedzią do "Animal Planet", zoologicznego programu, który na żywo rozgrywał się przed naszymi oczami. 


Po prawej stronie, kilkanaście metrów od dryfującej foki, znajdowało się całe ich stado. Niektóre wylegiwały się na skałach, jednak większość z nich unosiła się na wodzie i bacznie nas obserwowała, co było dość osobliwym doświadczeniem. Wyglądały jak płetwonurkowie w czasie morskiego desantu. 


 

Wiele się tutaj zmieniło na przestrzeni tych ostatnich wieków. Przede wszystkim półwysep Langness przestał być "cmentarzyskiem statków", jak dawniej zwykli go określać miejscowi. Te kilkaset lat temu morze regularnie atakowało, przeżuwało i wypluwało na brzeg rozbitków, roztrzaskiwało ich łodzie.   


Zaledwie o rzut beretem od latarni znajduje się masowa mogiła Irlandczyków, którzy przepadli tu w latach 30. XIX wieku. Jak wielu im podobnych rodaków wyruszyli z kraju trawionego biedą ‒ mieli znaleźć tu zatrudnienie przy zbieraniu ziemniaków, a znaleźli śmierć. 


Takich jak oni było tu wielu, bo morze nie było wybredne. Nikt, żaden statek rybacki, kupiecki, pasażerski, czy slup wojenny, nie miał taryfy ulgowej. Miejscowi robili, co mogli. W mgliste dni dęli w krowi róg, bo prawdziwej syreny przeciwmgielnej jeszcze wtedy tu nie było. Tych, co dało się uratować, ratowali. Innych, zimnych i sztywnych, chowali ‒ jak wspomnianych Irlandczyków ‒ w jakimś bezimiennym grobie, nieopodal brzegu. Wzniesiono tu nawet wieżę ostrzegawczą, Herring Tower, ale jako że nie była ona oświetlona, to i rezultaty były opłakane ‒ ponad 40 wraków. Równie dobrze mogło by jej nie być. 


Mimo to władzom nie spieszyło się do wybudowania latarni z prawdziwego zdarzenia. Bo ta powstała tu dopiero w 1880 roku, zresztą po niemałych perypetiach, a morze do samego końca jej budowy nie odpuszczało. 


Podczas pewnej zimowej nocy, w marcu 1880 roku, o skały rozbiły się aż trzy łodzie. Kiedy więc parę miesięcy później, w grudniu tego samego roku, oficjalnie zainaugurowano latarnię Langness, radościom i wiwatom nie było końca. Płonęło ognisko, były fajerwerki, oklaski i orkiestra dęta. W morskiej historii Wyspy Man rozpoczął się tym samym nowy okres dziejów: spokojniejszy i bezpieczniejszy.  


Ponieważ jednak nie wszystkim nieszczęściom można zapobiec, sporadycznie zdarzały się inne tragedie. W 1928 roku w nieszczęśliwym wypadku stracił życie główny latarnik, kiedy uruchamiał aparaturę syreny mgielnej. Pięć lat później zniszczeniu uległa z kolei lampa, kiedy w latarni wybuchł pożar. 



Ale były też historie ze szczęśliwym zakończeniem. W 1941 roku dwóch rezydujących tu latarników uratowało dwuosobową załogę samolotu Królewskich Sił Powietrznych (RAF), kiedy maszyna runęła do wody jakieś 400 metrów od brzegu. Latarnicy byli we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Tego trzynastego listopada 1941 roku zaryzykowali własne życie. Wsiedli do łodzi wiosłowej i wypłynęli w morze ratować rozbitków. Za swoją odwagę zostali później odpowiednio nagrodzeni. 



W 1996 roku latarnię Langness całkowicie zautomatyzowano, jako ostatnią na wyspie, i to też, na swój sposób, była dla niektórych latarników tragedia. Byli bowiem tacy, którzy swoją służbę traktowali śmiertelnie poważnie, jako życiową misję, a postęp technologiczny przyniósł im jedynie rozczarowanie i pozbawił sensu życia.