środa, 20 listopada 2024

"To się na nas kończy"


Cieszę się, że pomimo rozgłosu, jaki ostatnio towarzyszył filmowi "It Ends With Us" i jego książkowemu pierwowzorowi, nie zagłębiałam się w tajniki ani jednego, ani drugiego. W zasadzie to unikałam tego jak diabeł wody święconej albo pan Twardowski Mefistofelesa, skoro już o czartach mowa.

Dzięki temu, kiedy już w moje ręce trafił biblioteczny egzemplarz bestsellera Colleen Hoover, było tak, jak lubię. Przede mną była rozległa terra incognita. Treść tej powieści stanowiła dla mnie jedną wielką niewiadomą, przez co przy przewracaniu kolejnych kartek czułam się jak Krzysztof Kolumb odkrywający nowe lądy. Czułam ekscytację, jak pies, który właśnie złapał obiecujący trop, chciałam więcej. Koniecznie musiałam dowiedzieć się, gdzie ten trop mnie zaprowadzi i co czeka na jego końcu.  


Tu muszę zaznaczyć, że książkę klasyfikuje się jako "romans", co moim skromnym zdaniem absolutnie nie wyświadcza jej przysługi, jest za to krzywdzącym niedopowiedzeniem.

Standardowe romanse z reguły nudzą mnie, czasami wręcz irytują, najczęściej zaś powodują ostentacyjne przewracanie oczami i ziewanie. Czyli w zasadzie robią wszystko to, czego nie powinny, nie wywołując przy tym żadnych z tych emocji, które powinny wzbudzać w czytelniku.

Z "It Ends With Us" było zupełnie inaczej.

Jeszcze zanim dotarłam do setnej strony, zdążyłam sprawdzić repertuar kina, bo już wiedziałam, że chcę zobaczyć tę historię na szerokim ekranie, tym bardziej, że lubię Blake Lively, aktorkę wcielającą się w główną bohaterkę, Lily Bloom. 


Jeszcze zanim dzień dobiegł końca, postanowiłam, że nie położę się spać, dopóki nie przeczytam tych 360 stron, które zapisała autorka. A kiedy już dotarłam do mety, finisz było słodko-cierpki, bo przeczytałam posłowie. Dowiedziałam się bowiem, że fabuła nie była całkowicie fikcyjnym tworem, który zrodził się w głowie Hoover.

Jeden z kilku fragmentów, który bardzo mi się spodobał to ten poniżej:

"Wyobraź sobie tych wszystkich ludzi, których spotykasz w życiu. Jest ich tak wielu. Przybywają jak fale i jak fale odchodzą. Niektóre fale są znacznie większe od innych i zostawiają większy ślad. Czasami przynoszą ze sobą przedmioty z dna morza i wyrzucają je na brzeg. Ślady na piasku dowodzące, że fale tam były, jeszcze długo po przypływie."

Takich fal-ludzi było w moim życiu wiele. Kilka moich najgłębszych relacji międzyludzkich miało miejsce właśnie w moich młodzieńczych latach. Zapewne dlatego wątek przyjaźni Lily i Atlasa dość mocno mnie dotknął, by nie powiedzieć dosadniej ‒ wzruszył. Zresztą, cała tematyka książki jest mi niestety z pewnych powodów dość bliska.

A ponieważ mam do tej powieści dość osobisty stosunek, myślę, że będzie tą książką-falą, która na długo pozostawi po sobie ślad.

Z przyjemnością dodaję, że zdecydowanie przeszła moje oczekiwania. I cieszę się, że nie czytałam jej opisu na okładce, bo mam wrażenie, że cokolwiek, by nie napisać o jej fabule, zabrzmi to niesamowicie infantylnie. Podobnie zresztą jak imię i nazwisko bohaterki ‒ rodem z kiepskiego romansidła.

Słodko-gorzka, ale też momentami pikantna. Mimo wszystko sporo w niej ciepła i treści budzących duże emocje, co najlepiej oddają angielskie słowa: heartwarming i heartbreaking. Widać, że autorka włożyła w nią sporo serca.

Ważna i potrzebna lektura. Błyskawicznie mnie uwiodła, przez co bez wyrzutów (chwilowo) porzuciłam "Stellę Maris" (ostatni śpiew Cormaca McCarthy'ego), której czytanie szło mi jak po grudzie. "It Ends With Us" było doskonałą odskocznią od niej. 


***

Dopisek już po seansie:

Film nie dorasta książce do pięt! Rozczarowujący, niestety.

 

niedziela, 10 listopada 2024

Spacerem po Peel (Wyspa Man)


Ruiny na wyspie świętego Patryka nie są może najbardziej spektakularnymi, jednak samo miejsce jest niesamowite i zdecydowanie godne odwiedzenia. Rozpościerają się z niego fantastyczne widoki na miasto: na dwie pobliskie plaże, tę malutką Fenelli, tuż obok powstałego w 1976 roku parkingu, a także tę główną przy promenadzie po drugiej stronie grobli łączącej wysepkę z miastem Peel. 


Z tego nietuzinkowego punktu widzenia można podziwiać życie toczące się w mieście i napawać się atmosferą rybackiego portu. I choć dziś Peel już nie jest centrum wyspiarskiego rybołówstwa, mieszkańcy nie parają się szmuglerstwem, irlandzkie i szkockie łodzie nie przybijają do niego, aby rywalizować o największy połów, a z nabrzeża zniknęły kobiety oprawiające świeżo złowione dary morza, jego marynistyczny klimat nadal jest tu zachowany. Ciągle też można tu kupić słynne wędzone śledzie z Wyspy Man, a nawet zapoznać się procesem ich obróbki w Moore's Traditional Museum. 


Trudno też nie zauważyć Peel's Hill ‒ wzgórza dominującego panoramę miasta. To tu, na jego szczycie znajduje się Corrin's Tower, wspaniały hołd będący jednocześnie niemym wyzwaniem miłości i pamięci. Wieża została wybudowana w XIX wieku przez pogrążonego w żałobie Thomasa Corrina, po tym jak mężczyzna stracił swoją ukochaną żonę Alice i ich nienarodzone dziecko. 


Na trzecim piętrze wieży (do której nie ma dostępu) znajduje się kominek, przy którym mężczyzna lubił przesiadywać i czytać książki. Z czasem jednak ta jego czynność zaczęła uwierać lokalnych marynarzy. Światło wydobywające się z jego komnaty widoczne było na morzu i zdarzało się, że ktoś błędnie brał je za wiązkę światła emitowaną przez latarnię w porcie. W następstwie skarg Thomas musiał zakryć okna od południa i zachodu, aby już nigdy więcej nie wpuszczało żeglarzy w maliny.   


Nieopodal wieży jest też miejsce pochówku samego Thomasa, jego żony Alice i ich dwojga dzieci, bo para oprócz tego nienarodzonego straciła też trzylatka. Zanim Thomas zmarł, pochował ich na najwyższym punkcie wzgórza. Sam też bardzo pragnął do nich dołączyć, obawiał się jednak, że jego syn Robert, gorliwy anglikanin, absolutnie nie zgodzi się na pochówek w niewyświęconym miejscu. I jak się okazało po jego śmierci ‒ miał rację. Dlatego też jeszcze za życia wszystkie wytyczne pozostawił swoim przyjaciołom. 


Pod osłoną nocy przetransportowali jego ciało na górę, ponieważ jednak nie udało im się ukończyć pochówku, przed nadejściem świtu porzucili trumnę w krzakach. Wrócili nocą, aby dokończyć, co zaczęli. Robert jednak o wszystkim się dowiedział, i tak jak obawiał się ojciec, pochował go na cmentarzu. Ale... Thomas przewidział także i to. Jego przyjaciele mieli przygotowany na te okoliczność plan B. Tym razem schowali ciało w sekretnej komórce i trzymali je tam aż do osiągnięcia porozumienia z Robertem. Syn skapitulował, biskup poświęcił wzgórze, a Thomas po swojej pośmiertnej "tułaczce" na miarę Odyseusza, dotarł do swojej Itaki, aby spocząć obok ukochanej żony i potomstwa.  


Na wzgórzu znajduje się też studnia świętego Patryka, a do listopada 1896 roku znajdował się również urokliwie położony hotel Fenella. Jednak 20 lat po jego wzniesieniu, w zimną listopadową noc, uległ całkowitemu spaleniu, i już nigdy go nie odbudowano. Jego położenie, tak bardzo doceniane przez jego gości, tym razem okazało się gwoździem do trumny. Straż pożarna miała nie lada orzech do zgryzienia, więc hotel, zbudowany głównie z drewnianego budulca,  spalił się w mniej niż dwie godziny. 


To wzgórze to mój wielki wyrzut sumienia związany z uroczym Peel. Bo choć spędziliśmy w tym mieście kilka wspaniałych godzin, to jednak nie udało nam się dotrzeć na sam jego szczyt, i jest to coś, co chciałabym w przyszłości nadrobić. 

 

Niespodziewanie dużo czasu zjadła nam, ulokowana tuż przy marinie, pizzeria The Black Dog Oven, w której z kolei to ja się nie najadłam. Miejsce ma dość fajny i swojski klimat. Nie jest to absolutnie "fine dining", jak właściciele sami piszą w swoim menu, obiecują za to doskonałej jakości składniki. Zdaje się, że specjalizują się w pizzach pieczonych w piecu opalanym drewnem. To właśnie on był niemal centralną częścią lokalu. Można tu też napić się lokalnego piwa, a wieczorem posłuchać muzyki na żywo. 


Jadłodajnia ma bardzo "hippisowski" vibe, zresztą przy samym wejściu widnieje napis "good vibes only" i to daje się odczuć. Właścicielka była bardzo pozytywna i uśmiechnięta, jakby właśnie wypaliła wybitnie relaksującego jointa. Nie spieszyła się, dla każdego miała dobre słowo i uśmiech, i generalnie wyglądała na osobę, która wykreśliła ze swojego słownika słowo "stres". 


Zamówiliśmy po kawie (americano i espresso), a Połówek dodatkowo skusił się na pizzę "Black Dog", która kosztowała nas 45 minut czekania. Nie jest to raczej zwyczajowy czas oczekiwania. Mieliśmy po prostu pecha, bo trafiliśmy na party dla przedszkolaków. Obok nas siedziała grupka dzieci, i to ich pizze najpierw się wypiekały, co znacznie opóźniło nasze zamówienie. 


Kawa była ohydna. Muszę tu jednak zaznaczyć, że ja jestem prosta baba ze wsi i daleko mi do koneserki. Mają tu jakąś dziwną odmianę NOA ‒ pomimo najszczerszych chęci nie mogłam wypić swojego espresso. A musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o kawę, to jestem jak żulik spod monopolowego ‒ za kołnierz nie wylewam! Pozostawiało niestety paskudny posmak. Żeby go zabić napiłam się americano Połówka i... wpadłam z deszczu pod rynnę! Wcale nie było lepsze! Może z cukrem albo mlekiem te trucizny byłyby do przełknięcia, ale ja nie używam ani jednego ani drugiego. Pizza za to była bardzo smaczna, według mojego towarzysza. Kęs mi wystarczył, wolę Domino's ;) Ale generalnie to... polecam ten mały rodzinny biznes. Ma same pozytywne noty w Internecie, a  w środku dużo miejscowych.  


A skoro o pizzerii mowa, to jej nazwa nawiązuje do tutejszej legendy o Moddey Dhoo, strasznym, diabelskim wręcz, czarnym psie, który w XVII wieku codziennie wieczorem nawiedzał stróżówkę na zamku Peel i kładł się koło ognia. Żołnierze spoglądali na niego z respektem, ale też niepokojem, i choć z czasem przywykli do jego obecności, nigdy nie opuścili gardy w jego towarzystwie ‒ przemieszczali się parami z obawy, że Moddey Dhoo może wykorzystać ich słabość. Aż któregoś razu jeden z nich wypił za dużo i doszedł do wniosku, że już dość tej farsy. Zaraz pokaże kolegom, kto tu jest chojrakiem, i co się robi z takimi "kundlami". Ruszył w pojedynkę na spotkanie z diabelskim psem. Moddey Dhoo nie kazał się prosić, a żołnierz zbyt długo czekać kolegom. Chwilę później rozległy się straszne piski i odgłosy. Bynajmniej nie psa. Żołnierza znaleziono żywego, ale śmiertelnie wystraszonego. Postradał zmysły, nigdy już nie przemówił, a trzy dni później zmarł. Po tym wydarzeniu zabudowano przejście, którym przychodził czarci pomiot. Od tamtego momentu Moddey Dhoo już więcej się nie pojawił. 


Legenda może się jednym podobać, innym nie, mnie jednak urzekła narodowa duma Mańczyków. Choć wyspa należy do archipelagu Wysp Brytyjskich, to jednak nie jest ani częścią UK (Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej) ani Unii Europejskiej. Pomimo tego, że jest dependencją Korony Brytyjskiej, ma wysoko zachowaną niezależność, swój język i własny parlament uważany za jeden z najstarszych na świecie. 


Kraj jest osnuty mgiełką tajemniczości, mitologii i zjawisk nadprzyrodzonych. Tak jakby była to pozostałość po celtyckim mitologicznym bóstwie, jakim był Manannan, i któremu to przypisywano magiczne właściwości. Ponoć to od jego imienia wywodzi się nazwa kraju. I to na pokładzie katamaranu Manannan przypłynęliśmy do tej magicznej wyspy. Nazwa pizzerii i promu to tylko parę drobnych odnośników do nadprzyrodzonych aspektów Wyspy Man. 


 


środa, 6 listopada 2024

Świat stanął na głowie

Świat stanął na głowie, i to niekoniecznie dlatego, że Amerykanie dokonali historycznego wydarzenia i ponownie wybrali Trumpa na 47. prezydenta USA.

Czego jak czego, ale osiemnastu stopni w pierwszym tygodniu listopada to ja się nie spodziewałam! Niniejszym odnotowuję to dla potomności w swoich annałach. Nie bardzo wiem, komu zanieść dary dziękczynne, ale ja i moja kotka, która z lubością wygrzewała się do słońca na ogródkowej ławeczce, dziękujemy serdecznie i prosimy o więcej takich miłych niespodzianek! (tutaj musicie sobie zwizualizować, jak wykonuję pokraczny i głęboki ukłon w ramach podziękowania).

Mój portfel też zapewne dołącza się do podziękowań, bo ciepłe dni i noce, to mniej wydatków na ogrzewanie domu, za to więcej oszczędności. Takie dwucyfrowe temperatury mają się jeszcze utrzymywać przez kilkanaście dni, co jak najbardziej mi odpowiada. Póki co z powodzeniem mogę się obyć bez codziennego ogrzewania, tym bardziej, że robię użytek z moich dwóch nowych swetrów w kolorze niezapominajek (w takich mi wyjątkowo do twarzy, o co wcale nie jest łatwo, kiedy jest się daleką kuzynką bazyliszka), przezornie nabytych jeszcze przed jesiennym sezonem. To by z kolei potwierdzało, że faktycznie nie ma złej pogody, jest tylko złe odzienie.

Z racji tego niespodziewanego i nad wyraz ciepłego dnia od samego poranka dokuczał mi szekspirowski dylemat: kosić czy nie kosić ‒ oto jest pytanie? Przez długi czas prowadziłam więc ze sobą jakże inteligentny monolog wewnętrzny:

‒ Kurde, nie chce mi się.

‒ Ale przydałoby się. Rusz dupsko!

‒ Kiedy naprawdę mi się nie chce!

Kiedy jeszcze byłam na studiach, w pokoju na naszej stancji wisiał napis: "Boże spraw, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce!" zawieszony tam przez którąś z wcześniejszych dowcipnych współlokatorek.

Tym razem jednak nie prosiłam Boga o żadną interwencję, ale mimo to i tak dostałam Znak z Góry.

Jak na zawodowego prokrastynatora przystało, akurat z zamiłowaniem buszowałam w sieci (priorytety!), kiedy nagle wyłączył mi się komputer, a czarny monitor zaczął z wyrzutem patrzeć na mnie niemal tak intensywnie, jak jeszcze do niedawna ja gapiłam się w niego.

"OK, OK. Zrozumiałam przekaz" ‒ zaburczałam pod nosem i niechętnie wstałam od komputera. Mój szekspirowski dylemat właśnie rozwiązała Siła Wyższa.

Wstałam i podreptałam na dół, gdzie cierpliwie czekała na mnie trawa w ogrodzie, a tak naprawdę to trawa z mchem ‒ gdyby ktoś chciał przeprowadzać lekcje biologii na świeżym powietrzu, to ja zapraszam do siebie po darmowe rekwizyty dydaktyczne: mchy i porosty. Pewnie też jakiś stary grzyb by się znalazł (i nie, nie mówię tutaj o Połówku dzielnie pracującym z domu). A jak lekcja będzie się odbywała pod osłoną nocy, to dorzucę jeszcze... jeża do tego zestawu!  

Tak, dobrze przeczytaliście: JEŻYKA! To kolejny dowód na to, że świat stanął na głowie. Byłam bowiem święcie przekonana, że moi uroczy, acz kolczaści, goście ogrodowi już dawno zdołali się zahibernować (we wrześniu i październiku było kilka mroźnych nocy!), a tymczasem wczoraj wieczorem odsuwam zasłonę, zerkam na ogródek, a tam... SURPRISE! Przy misce z kocią karmą najprawdziwszy jeż ogrodowy, choć chyba powinnam była napisać krasnal ogrodowy, bo to taka miniaturka była ‒ jakieś marne 12-15 cm długości! (tylko mi się tu nie obrażać, jeśli są tu jacyś panowie, to nie o Was!). Uwierzcie, to jest malizna, miałam bowiem przyjemność obserwować latem dorosłe osobniki, a te były od niego dwa razy większe ‒ prawdziwe bykole! Kolczaste beczki prochu: tłuściutkie i okrąglutkie!

Tak na marginesie, bardziej dla mojej wiedzy niż Waszej, zanotuję sobie tutaj, że ten rok był wyjątkowo obfity w jeżyki. Jednego wieczoru naliczyłam aż pięć sztuk! I zapewniam Was, że to było pięć różnych jeżyków, a nie jeden i ten sam widziany pięć razy :)

Miałam tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy związanej z ogrodem (niestety nic przyjemnego), ale jak na pierwszy raz po długiej przerwie, to chyba wystarczy.

Polly, Elso i Pani Ogrodowo ‒ ogromnie Wam dziękuję za Waszą troskę i zainteresowanie (lofciam Was! Mam nadzieję, że Wy mnie też na tyle, by wybaczyć mi wyznawanie Wam miłości w języku pokemonów)

PS

Skoszona trawa pachniała dziś OBŁĘDNIE! Można było upić się tym zapachem!