Ruiny
na wyspie świętego Patryka nie są może najbardziej spektakularnymi, jednak samo
miejsce jest niesamowite i zdecydowanie godne odwiedzenia. Rozpościerają się z
niego fantastyczne widoki na miasto: na dwie pobliskie plaże, tę malutką
Fenelli, tuż obok powstałego w 1976 roku parkingu, a także tę główną przy
promenadzie po drugiej stronie grobli łączącej wysepkę z miastem Peel.
Z
tego nietuzinkowego punktu widzenia można podziwiać życie toczące się w mieście
i napawać się atmosferą rybackiego portu. I choć dziś Peel już nie jest centrum
wyspiarskiego rybołówstwa, mieszkańcy nie parają się szmuglerstwem, irlandzkie
i szkockie łodzie nie przybijają do niego, aby rywalizować o największy połów,
a z nabrzeża zniknęły kobiety oprawiające świeżo złowione dary morza, jego
marynistyczny klimat nadal jest tu zachowany. Ciągle też można tu kupić słynne
wędzone śledzie z Wyspy Man, a nawet zapoznać się procesem ich obróbki w
Moore's Traditional Museum.
Trudno
też nie zauważyć Peel's Hill ‒ wzgórza dominującego panoramę miasta. To tu, na
jego szczycie znajduje się Corrin's Tower, wspaniały hołd będący jednocześnie
niemym wyzwaniem miłości i pamięci. Wieża została wybudowana w XIX wieku przez
pogrążonego w żałobie Thomasa Corrina, po tym jak mężczyzna stracił swoją
ukochaną żonę Alice i ich nienarodzone dziecko.
Na trzecim piętrze wieży (do
której nie ma dostępu) znajduje się kominek, przy którym mężczyzna lubił
przesiadywać i czytać książki. Z czasem jednak ta jego czynność zaczęła uwierać
lokalnych marynarzy. Światło wydobywające się z jego komnaty widoczne było na
morzu i zdarzało się, że ktoś błędnie brał je za wiązkę światła emitowaną przez
latarnię w porcie. W następstwie skarg Thomas musiał zakryć okna od południa i
zachodu, aby już nigdy więcej nie wpuszczało żeglarzy w maliny.
Nieopodal
wieży jest też miejsce pochówku samego Thomasa, jego żony Alice i ich dwojga
dzieci, bo para oprócz tego nienarodzonego straciła też trzylatka. Zanim Thomas
zmarł, pochował ich na najwyższym punkcie wzgórza. Sam też bardzo pragnął do
nich dołączyć, obawiał się jednak, że jego syn Robert, gorliwy anglikanin,
absolutnie nie zgodzi się na pochówek w niewyświęconym miejscu. I jak się
okazało po jego śmierci ‒ miał rację. Dlatego też jeszcze za życia wszystkie
wytyczne pozostawił swoim przyjaciołom.

Pod
osłoną nocy przetransportowali jego ciało na górę, ponieważ jednak nie udało im
się ukończyć pochówku, przed nadejściem świtu porzucili trumnę w krzakach.
Wrócili nocą, aby dokończyć, co zaczęli. Robert jednak o wszystkim się
dowiedział, i tak jak obawiał się ojciec, pochował go na cmentarzu. Ale...
Thomas przewidział także i to. Jego przyjaciele mieli przygotowany na te
okoliczność plan B. Tym razem schowali ciało w sekretnej komórce i trzymali je
tam aż do osiągnięcia porozumienia z Robertem. Syn skapitulował, biskup
poświęcił wzgórze, a Thomas po swojej pośmiertnej "tułaczce" na miarę
Odyseusza, dotarł do swojej Itaki, aby spocząć obok ukochanej żony i potomstwa.

Na
wzgórzu znajduje się też studnia świętego Patryka, a do listopada 1896 roku
znajdował się również urokliwie położony hotel Fenella. Jednak 20 lat po jego
wzniesieniu, w zimną listopadową noc, uległ całkowitemu spaleniu, i już nigdy
go nie odbudowano. Jego położenie, tak bardzo doceniane przez jego gości, tym
razem okazało się gwoździem do trumny. Straż pożarna miała nie lada orzech do
zgryzienia, więc hotel, zbudowany głównie z drewnianego budulca, spalił się w mniej niż dwie godziny.
To
wzgórze to mój wielki wyrzut sumienia związany z uroczym Peel. Bo choć
spędziliśmy w tym mieście kilka wspaniałych godzin, to jednak nie udało nam się
dotrzeć na sam jego szczyt, i jest to coś, co chciałabym w przyszłości
nadrobić.
Niespodziewanie
dużo czasu zjadła nam, ulokowana tuż przy marinie, pizzeria The Black Dog Oven,
w której z kolei to ja się nie najadłam. Miejsce ma dość fajny i swojski
klimat. Nie jest to absolutnie "fine dining", jak właściciele sami
piszą w swoim menu, obiecują za to doskonałej jakości składniki. Zdaje się, że
specjalizują się w pizzach pieczonych w piecu opalanym drewnem. To właśnie on
był niemal centralną częścią lokalu. Można tu też napić się lokalnego piwa, a
wieczorem posłuchać muzyki na żywo.
Jadłodajnia
ma bardzo "hippisowski" vibe, zresztą przy samym wejściu widnieje
napis "good vibes only" i to daje się odczuć. Właścicielka była
bardzo pozytywna i uśmiechnięta, jakby właśnie wypaliła wybitnie relaksującego
jointa. Nie spieszyła się, dla każdego miała dobre słowo i uśmiech, i
generalnie wyglądała na osobę, która wykreśliła ze swojego słownika słowo
"stres".
Zamówiliśmy
po kawie (americano i espresso), a Połówek dodatkowo skusił się na pizzę
"Black Dog", która kosztowała nas 45 minut czekania. Nie jest to raczej
zwyczajowy czas oczekiwania. Mieliśmy po prostu pecha, bo trafiliśmy na party
dla przedszkolaków. Obok nas siedziała grupka dzieci, i to ich pizze najpierw
się wypiekały, co znacznie opóźniło nasze zamówienie.

Kawa
była ohydna. Muszę tu jednak zaznaczyć, że ja jestem prosta baba ze wsi i
daleko mi do koneserki. Mają tu jakąś dziwną odmianę NOA ‒ pomimo
najszczerszych chęci nie mogłam wypić swojego espresso. A musicie wiedzieć, że
jeśli chodzi o kawę, to jestem jak żulik spod monopolowego ‒ za kołnierz nie
wylewam! Pozostawiało niestety paskudny posmak. Żeby go zabić napiłam się
americano Połówka i... wpadłam z deszczu pod rynnę! Wcale nie było lepsze! Może
z cukrem albo mlekiem te trucizny byłyby do przełknięcia, ale ja nie używam ani
jednego ani drugiego. Pizza za to była bardzo smaczna, według mojego
towarzysza. Kęs mi wystarczył, wolę Domino's ;) Ale generalnie to... polecam
ten mały rodzinny biznes. Ma same pozytywne noty w Internecie, a w środku dużo miejscowych.

A
skoro o pizzerii mowa, to jej nazwa nawiązuje do tutejszej legendy o Moddey
Dhoo, strasznym, diabelskim wręcz, czarnym psie, który w XVII wieku codziennie
wieczorem nawiedzał stróżówkę na zamku Peel i kładł się koło ognia. Żołnierze
spoglądali na niego z respektem, ale też niepokojem, i choć z czasem przywykli
do jego obecności, nigdy nie opuścili gardy w jego towarzystwie ‒ przemieszczali
się parami z obawy, że Moddey Dhoo może wykorzystać ich słabość. Aż któregoś
razu jeden z nich wypił za dużo i doszedł do wniosku, że już dość tej farsy.
Zaraz pokaże kolegom, kto tu jest chojrakiem, i co się robi z takimi
"kundlami". Ruszył w pojedynkę na spotkanie z diabelskim psem. Moddey
Dhoo nie kazał się prosić, a żołnierz zbyt długo czekać kolegom. Chwilę później
rozległy się straszne piski i odgłosy. Bynajmniej nie psa. Żołnierza znaleziono
żywego, ale śmiertelnie wystraszonego. Postradał zmysły, nigdy już nie
przemówił, a trzy dni później zmarł. Po tym wydarzeniu zabudowano przejście,
którym przychodził czarci pomiot. Od tamtego momentu Moddey Dhoo już więcej się
nie pojawił.

Legenda
może się jednym podobać, innym nie, mnie jednak urzekła narodowa duma
Mańczyków. Choć wyspa należy do archipelagu Wysp Brytyjskich, to jednak nie
jest ani częścią UK (Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii
Północnej) ani Unii Europejskiej. Pomimo tego, że jest dependencją Korony
Brytyjskiej, ma wysoko zachowaną niezależność, swój język i własny parlament
uważany za jeden z najstarszych na świecie.
Kraj
jest osnuty mgiełką tajemniczości, mitologii i zjawisk nadprzyrodzonych. Tak
jakby była to pozostałość po celtyckim mitologicznym bóstwie, jakim był
Manannan, i któremu to przypisywano magiczne właściwości. Ponoć to od jego
imienia wywodzi się nazwa kraju. I to na pokładzie katamaranu Manannan przypłynęliśmy
do tej magicznej wyspy. Nazwa pizzerii i promu to tylko parę drobnych
odnośników do nadprzyrodzonych aspektów Wyspy Man.