wtorek, 28 stycznia 2025

They don't see his lonely heart break... Do dwóch razy sztuka?

Dziś o tym, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.

Żyję sobie w tej "zaściankowej" Irlandii częściowo pod kamieniem i dość późno dotarły do mnie wieści o najnowszym Jokerze. Siedziałam wtedy w kinowym fotelu tuż przed seansem filmu "Deadpool & Wolverine". Pomyślałam wówczas, że za kilkanaście tygodni znów w nim zasiądę, kiedy "Joker: Folie à deux" będzie mieć premierę, ale jednak się pomyliłam. Plany planami, a życie zrobiło swoje. Chwilowo zapomniałam o Jokerze. 


Kiedy więc pewnego grudniowego dnia zauważyłam, że film Todda Philipsa właśnie stał się dostępny dla wszystkich użytkowników platformy streamingowej, niemal przyklasnęłam z radości.

Jako że pierwszy "Joker" z 2019 roku bardzo mi się spodobał, o czym pisałam tutaj, tym razem również liczyłam na filmową ucztę. Niemal błyskawicznie przekonałam się, że były to płonne nadzieje, i że zamiast uczty dostanę co najwyżej niestrawności, bo film jest częściowo musicalem, a te kiepsko trawię.

Już na samym początku na ekranie pojawia się nieapetycznie wychudzony Arthur Fleck (w tej roli ponownie genialny Joaquin Phoenix).

Notatka na marginesie: tak drastyczne wychudzenie widziałam uprzednio w wykonaniu Michaela Fassbendera ‒ jeśli ktoś lubi ambitne kino, irlandzką tematykę i nie boi się mocnych, turpistycznych obrazów, to polecam "Hunger" z 2008 roku.

Życie w niewoli mu nie służy. Arthur wygląda jak uciekinier z Oświęcimia albo gułagu. Jest cieniem człowieka. Wyniszczonym i zrezygnowanym, niczym Jan Baptysta Grenouille z mojego ulubionego "Pachnidła" Patricka Süskinda. I tak samo jak on wydaje się już tylko żyć na przekór innym.

Na wspomnianą niestrawność wpływają bardzo niesmaczne widoki, a im dalej w las, tym gorzej. Nie oglądało mi się tego dobrze: dużo aktów przemocy, nadużywania siły, rzucania Arthurem niczym kukiełką odartą z ludzkiej godności. Dopiero później zauważyłam kategorię wiekową Jokera ‒ słusznie, produkcja zdecydowanie nie dla dzieci. 

Przytłoczył mnie ten film, trochę też skonfundował tą swoją mieszanką gatunkową. W głowie kołatały się myśli typu:

Co to jest? Ni to wydra, ni pies. "A Star is Born: psycho edition"? Ta Lady Gaga przy fortepianie ‒ zdecydowanie déjà vu. Trochę mi się gryzła z moją wizją Jokera. Ni to musical z prawdziwego zdarzenia, ni pełnokrwisty romans...

Uznałam, że film jest ciężki i rozczarowujący, a jego akcja toczy się niezdarnie niczym wóz o kwadratowych kołach. Albo ociężała lokomotywa Tuwima. Tam też zresztą byli palacze i fortepian. Tylko tu, zamiast tłustej oliwy, krew wypływa.

Umęczona filmem poszłam spać. A na drugi dzień po raz pierwszy w życiu obejrzałam recenzję Tomasza Raczka, którego Joker zachwycił.

I zaczęłam się zastanawiać, co mi umknęło. Co poszło nie tak? Może faktycznie czegoś nie zrozumiałam? Może muszę wyzbyć się swoich uprzedzeń?

Nie dawało mi to spokoju, a że jestem upartą kozą, to przy pierwszej nadarzającej się okazji postanowiłam obejrzeć Jokera raz jeszcze.

Tym razem na spokojnie, bez wcześniejszych wyobrażeń, bez emocji. Za to z większą uważnością i dokładnością.

Wiedziałam już, czego się spodziewać, więc pierwotny szok i moje zniesmaczenie zastąpiłam wnikliwą obserwacją.

Wszystko zaczęło mi się ładnie układać w głowie. Sceny, które za pierwszym razem uznałam za piękne, tym razem też takie były. Za to te brutalne straciły nieco na swojej ostrości. Z każdą kolejną minutą seansu coraz bardziej dostrzegałam tragizm głównej postaci.

Mówiąc krótko: w filmie Todda dramat Jokera nadal trwa. Nadal jest niezrozumiany, nadal nie jest szanowany, nadal nie jest prawdziwie kochany. Miłość, której przedsmak poznał za sprawą Harley Quinn (Lady Gaga) okazuje się być tylko smutną wydmuszką. Jego wybranka to tak naprawdę interesowna psychopatka i stalkerka. I najwyraźniej cierpiąca na hybristofilię. Jej podobne zalewały Teda Bundy'ego tysiącami listów miłosnych, wzdychały do braci Menendez, i pożądały Richarda Ramireza. One jednak, w przeciwieństwie do niej, gotowe były przypieczętować tę swoją chorą miłość. Harley tymczasem znika jak kamfora, kiedy Arthur po męsku bierze na klatę odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny. Smutne jest to, że jej nie interesuje Arthur, ona chce Jokera.

Uczucie Jokera i Harley Quinn może niekoniecznie nadaje się do harlekina, jest zbyt powierzchowne, ale jako zobrazowanie wiersza Dylana Thomasa "Love in the Asylum" ‒ już bardziej. Tylko w tym ostatnim "szalona ptaszyna" nie odlatuje przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Czy warto było drugi raz wchodzić to tej samej rzeki? Tak! Pomiędzy tymi dwiema projekcjami film nie przeszedł cudownej metamorfozy. Z ciężkiego i trudnego nie stał się lekkim i zabawnym, co ciekawe, dostarczył mi jednak innych wrażeń. Tak więc nie tylko zemsta najlepiej smakuje na zimno. Filmy też mogą!

I nie zawsze do trzech razy sztuka!


sobota, 18 stycznia 2025

Wspaniałości Wyspy Man: nieziemski Niarbyl


Niecałe 10 km na południe od zamku Peel, który Wam tutaj niedawno pokazywałam, znajduje się zatoka Niarbyl, a nad nią kawiarenka, w której mieliśmy nadzieję przysiąść i wypić kawę z widokiem na Morze Irlandzkie. 


Nasze zezowate szczęście dało się nam jednak we znaki, bo lokal okazał się zamknięty na cztery spusty, chyba z powodu renowacji. Zamiast ciasta na osłodę mieliśmy widoki, a te, zaprawdę powiadam Wam, były piękne. Wyszło nam to przy okazji na zdrowie, bo zamiast dostarczyć organizmowi kilkuset kalorii, wzięliśmy się za ich spalanie. 



Przy lokalu znajduje się dość szeroki parking, i choć można zjechać z górki do samego morza (autem, nie na tyłku, choć to drugie technicznie też jest możliwe), polecam pozostawić pojazd właśnie przy nim. Dróżka prowadząca do zatoki jest dość wąska i stroma, przez co ci mniej doświadczeni kierowcy mogą tutaj doznać nieprzyjemnych palpitacji serca. Zwłaszcza wtedy, kiedy będą musieli wyminąć się z pojazdem jadącym naprzeciwko. 



Po drugie, parking przy samym morzu ma niewielkie rozmiary, a Niarbyl to dość popularne miejsce, może się więc zdarzyć, że zjazd z górki całkowicie poszedł na marne, bo teraz trzeba z powrotem na nią wjechać. Strata czasu i energii ‒ moim skromnym zdaniem ten krótki spacer od kawiarenki do zatoki najlepiej oddaje urok tego miejsca. Wyłania się ono bowiem powoli, powolutku, z tym całym swoim bogactwem: bujną roślinnością, miniaturowymi domkami, łagodnymi pagórkami w oddali. 

 

Wielokrotnie czułam się na Wyspie Man jak w domu, tu jednak to uczucie było spotęgowane. Zatoka bowiem mocno przypominała mi inne, bliskie mojemu sercu zakątki, a mianowicie irlandzką wyspę Achill w hrabstwie Mayo.



Zatoka Niarbyl jest mała, ale ma w sobie mnóstwo uroku. Nie dziwi zatem fakt, że wielokrotnie inspirowała artystów, i że jej piękno uwieczniano także na taśmie filmowej. Widoki są tutaj iście pocztówkowe, a tradycyjna mańska chata kryta strzechą, która znajduje się zaraz po prawej stronie, była filmowym domkiem Neda Divine, bohatera lekkiej i zabawnej komedii (polecam!) "Waking Ned Devine" (1998). Akcja filmu toczy się w Irlandii, jednak zdjęcia do niej powstawały właśnie tu, na Wyspie Man. Wcale jednak nie zdziwiłabym się, gdyby wielu nieświadomych widzów uwierzyło, że faktycznie widziało w filmie Irlandię. 


 

Tutaj niestety po raz drugi umarłam w środku podczas tej krótkiej wizyty w zatoce. Najpierw bowiem okazało się, że nici z kawy z widokiem, później zaś ‒ nici ze zdjęć urokliwej chatki. Domek akurat był remontowany i szpeciło go wielkie rusztowanie! Może znalazłby się jakiś fanatyczny budowlaniec, który byłby w stanie dojrzeć w tym rusztowaniu kunszt i piękno, dla mnie jednak było ono wielkim zawodem, tak chętnie witanym jak korki na drodze. 



Niarbyl to też takie miejsce, w którym można "jedną nogą stać w Europie, a drugą w Ameryce". Piszę to trochę z przymrużeniem oka, aczkolwiek prawdą jest, że ten zakątek jest wyjątkowy z geologicznego punktu widzenia, bo to właśnie tu istnieje widoczny gołym okiem tak zwany "szew Japeta", powstały dawno, dawno temu, kiedy nie było na świecie ani Was, ani mnie. Był za to Ocean Japet, który zaniknął po kolizji kontynentów. Dziś szew Japeta jest tą prehistoryczną pamiątką geologiczną, dla której niektórzy turyści specjalnie tu przybywają. Sam Japet zaś był greckim tytanem, ojcem między innymi Prometeusza i Atlasa. 



Nie ma tu piaszczystej plaży, na której można by było budować zamki z piasku, można się za to uczyć arytmetyki za pomocą wszechobecnych kamyczków. A jeśli komuś niestraszny spacer klifami, to prowadząca nimi ścieżka zabierze nas do znacznie bardziej imponującej "białej plaży" ‒ White Beach. 


 








Cały film można obejrzeć tutaj: 

 


środa, 8 stycznia 2025

Porozmawiajmy o książkach

 

Chociaż zdecydowanie można określić mnie mianem mola książkowego, nigdy nie brałam udziału w żadnych wyzwaniach czytelniczych. Nie miałam takiej potrzeby, nie widziałam w tym większego sensu.

Odkąd bowiem pamiętam, czytałam tylko dla siebie i swojej przyjemności. Nie jestem jak bohaterka "Marzycielki z Ostendy" Érica-Emmanuela Schmitta, która czyta tylko nieżyjących pisarzy. Nigdy też nie stylizowałam się na książkowego snoba sięgającego wyłącznie po klasyków literatury. W moich czytelniczych stosach z powodzeniem można było znaleźć osławionego Balzaka czy Dostojewskiego, ale też "obciachową" Danielle Steel czy często wyśmiewanego Paulo Coelho.

Nigdy nie ograniczałam się do jednego gatunku i autora. Moje serce, pałające gorącym uczuciem do książek, wydawało się na tyle pojemne, by zmieścić w nim wszystkich literatów: tych znanych i cenionych, jak również tych, którzy nigdy nie dostąpili chwały i zaszczytów. 


Oczywiście, kiedy byłam w szkole czy na studiach, część lektur była mi niejako narzucona odgórnie, mimo to zawsze udawało mi się wpleść między nie moje prywatne wybory.

Książki od zawsze mnie uszczęśliwiały, czytanie ich było więc dla mnie tak naturalną czynnością jak oddychanie. 


Nie brałam więc udziału w żadnych konkursach czy wyzwaniach. Nie czytałam na czas, z nikim nie konkurowałam, bo po co? Jak w wielu dziedzinach życia, tu też znalazłby się sposób na oszustwa ‒ można przecież postawić na ilość, nie jakość, i przeczytać 100 książek liczących nie więcej niż 50 stron. A można przeczytać 20 obszernych "cegieł", z których żadna nie schodzi poniżej 600-800 stron.

Lubiłam za to zapisywać wszystko, co przeczytałam w każdym roku. Taką ewidencję prowadzę w swoim dzienniczku już od dobrych kilkunastu lat. Na początku notowałam jedynie autorów i tytuły, w ostatnich latach wzbogaciłam te zapiski o ocenę. 


Na samym początku 2024 roku trafiłam jednak na wyzwanie czytelnicze na Goodreads.com. Pomyślałam sobie wtedy to, co milion razy myśleli przede mną autorzy zarówno fajnych, jak i poronionych pomysłów: why not? A dlaczego by nie?

Istotną częścią tego wyzwania było oczywiście ustalenie sobie celu ‒ liczby książek, które planuje się przeczytać w 2024 roku. Niewiele myśląc, zawiesiłam swoją poprzeczkę na 60 pozycjach.

Jako że od wielu lat prowadziłam wspomniane wyżej zapiski, doskonale wiedziałam, że mój roczny wynik plasuje się gdzieś między 37-86, przy czym to 86 było raczej ewenementem ‒ niecodziennym zjawiskiem, bo taki rezultat osiągnęłam jedynie w 2010 roku, kiedy czytałam pokaźną sagę Margit Sandemo, a to nie były grube tomy. Zazwyczaj mój roczny wynik był znacznie niższy, a średnia z minionej dekady (właśnie obliczona) to 57,7. 


Końcowy wynik moich książkowych poczynań zawsze był dla mnie niespodzianką ‒ nie ustalałam sobie celów, zapisywałam to, co przeczytałam, ale te zapiski nie tworzyły jednego ciągu, obejmowały jedynie pozycje w danym miesiącu. Jeśli w styczniu przeczytałam np. pięć książek, to lutowych zapisków nie zaczynałam od szóstki, tylko ponownie od jedynki. Chciałam bowiem, żeby finalny wynik przyszedł mi naturalnie, nie był zaś wymuszony.

Wyzwania książkowe, jak to na Goodreads, są zapewne dobre dla osób, które potrzebują dodatkowej motywacji, delikatnego pchnięcia ich w stronę kolejnej książki. Za każdym razem, kiedy uzupełniałam je o to, co właśnie przeczytałam, miałam informację, że jestem o kilka pozycji w plecy. W domyśle: czytaj więcej, popraw się! Tyle, że ja nie lubię, kiedy ktoś mnie pogania. I kiedy coś, co było dla mnie przyjemnością, nagle staje się obowiązkiem. 


Nim się obejrzałam, nadeszła końcówka roku, a ja uzmysłowiłam sobie, że chyba właśnie poległam. W sylwestra bowiem wskaźnik zatrzymał się na 58/60. Imponujący wynik? Dla niektórych pewnie tak. Mnie jednak to niewykonane zadanie zaczęło uwierać jak kamyk w bucie. Poczucie zawodu było o tyle większe, że do sukcesu tak niewiele brakowało! Już przecież byłam w ogródku, już witałam się z gąską! Niemal mogłam poczuć smak zwycięstwa i ogrzać się w cieple jupiterów oświetlających mnie na podium! A tymczasem wszystko wskazywało, że muszę obejść się smakiem!

Zaiste, faktycznie mogłam tak zrobić. Podkulić ogon i odejść jak zbity pies. Przecież nic by się nie stało. Świat by się nie zawalił. Żadne słodkie kociątko by przeze mnie nie umarło.

Ale nie.

Wtedy do głosu doszła moja wewnętrzna koza. Bo mówiłam Wam, że potrafię być zawziętym osłem i upartą kozą?

A może to słowiańskie, buńczuczne geny? Co, ja nie dam rady?! Ja?! Gena przecież nie wydłubiesz!

Do końca roku miałam jeszcze kilkanaście godzin.

Pomyślałam, podumałam.

Wydłubałam z mojej prywatnej biblioteczki jakieś chucherko (~130 stron), które czytałam już parę lat temu. Nie zaszkodzi odświeżyć sobie pamięć!

Kiedy pożarłam chucherko, a wskaźnik przeskoczył z 58 na 59 zwycięstwo nabrało realniejszych kształtów, wszak dzień jeszcze się nie skończył.

Miałam jednak już tak dość czytania, że autentycznie zaczęłam się obawiać, iż nabawię się awersji do książek. Ostatnie, czego chciałam to to, by moja miłość do nich przerodziła się w nienawiść. 


Przez moment nawet się poddałam. Przypomniałam sobie prawdę o świecie, który przecież się nie zawali, jeśli nie podołam temu głupiemu wyzwaniu.

Zajęłam się więc układaniem puzzli (tak, tak, wiem. Miałam bardzo przebojowego i wystrzałowego sylwestra. To już chyba ten wiek, kiedy bingo bardziej fascynuje niż hulanki do samego rana). 

Układałam, układałam, ale "kamyk" w bucie nadal mnie uwierał.

A potem mnie oświeciło. Przypomniałam sobie, że Połówek błyskawiczne przeczytał "Rozdroże kruków", najnowszą powieść Sapkowskiego. Skoro on mógł, to ja też! 


Na niecałe trzy godziny przed północą zabrałam się za czytanie "nowego Wiedźmina". Na szczęście dla mnie przygody nieopierzonego Geralta okazały się na tyle absorbujące, że kartki niemal same się przewracały. Kiedy nastała ta wiekopomna chwila i 2024 rok przeszedł w 2025, miałam ponad 3/4 książki przeczytane. Uznałam więc, że zaliczyłam swoje wyzwanie, a przeczytanej powieści oczywiście nie omieszkałam dodać do tych pozostałych.

Czy oszukałam? Powiedziałabym, że TROCHĘ. Mędrcy jednak powiadają, że nie można być trochę w ciąży. Albo się w niej jest, albo nie.

Jaki jest morał tej przypowieści?

Nie dla mnie żadne wyzwania czytelnicze! Wydobywają ze mnie oszusta i moją mroczą stronę.

To był pierwszy i ostatni raz!


 

czwartek, 2 stycznia 2025

Porozmawiajmy o liczbach

Żeby dłużej nie mieć poczucia pozostania w tyle i tkwienia w roku, który przeszedł już do historii, doszłam do wniosku, że już czas uraczyć Was nowym blogowym wpisem. A ponieważ jest to pierwszy post w tym roku, to zacznę lekko i przyjemnie, zanim wytoczę tu jakieś większe działa.

Czy mi się to podoba czy nie, grudzień okazał się za krótki na wszystkie wpisy, które chciałam jeszcze upchnąć w tamtym miesiącu. Teraz, kiedy zastał mnie już 2025 rok, przeszła mi przez głowę myśl, by dać sobie z nimi spokój, ale te siedemnaście (dacie wiarę?) lat blogowania nauczyło mnie jednej rzeczy: wiem, że... nic nie wiem. Marny ze mnie analityk blogowych trendów i Waszych preferencji. Wpisy, które były moją dumą, przechodziły nieraz bez większego echa ‒ komentowało je zaledwie parę osób i ruch pod nimi szybko umierał, z kolei te, po których nigdy bym się tego nie spodziewała, wzbudzały duże zainteresowanie i prowadziły, ku mojemu autentycznemu zdziwieniu, do wysypu komentarzy. Tak więc na ten moment skłaniam się do napisania o tym wszystkim, co chciałam ‒ kto wie, może akurat będzie to coś, co przypadnie Wam do gustu? Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

A teraz, jak w tytule, porozmawiajmy o liczbach. Ci, którzy mnie dobrze znają, doskonale wiedzą, że z matematyką zawsze było mi nie po drodze, nie wiem więc skąd to moje zamiłowanie (choć to pewnie przesada) do liczb. Chyba wychodzi ze mnie ukryty statystyk. W pracy zawsze chętnie tworzyłam dla Bossa kolejne raporty sprzedaży, w których analizowałam popyt i podaż, w swoim prywatnym życiu również musiałam "wszystko" policzyć i odnotować: jakiś wewnętrzny przymus kazał mi sprawdzić z jakim stanem konta, wagą, liczbą wpisów na blogu, przeczytanych książek, odbytych podróży (itd., itp) kończę ten rok, i jak te dane prezentują się w stosunku do minionego roku. Wzrostu nie sprawdzałam, wszak nie od dziś wiadomo, że człowiek nie rośnie na starość, jedynie się kurczy. Ta prawidłowość niestety nie dotyczy wagi ‒ wraz z wiekiem można przecież rosnąć wszerz, co jest wielce niepożądanym zjawiskiem.

Aby nie przedłużać, skupię się w tym wpisie na moich blogowych rezultatach, a całą resztę sobie daruję. Otóż całkiem niespodziewanie był to dla mnie bardzo dobry rok pod względem blogowania. W przeszłości wielokrotnie rzucałam je w kąt, dochodziłam do wniosku, że w dobie mediów społecznościowych te nasze wirtualne pamiętniczki przeszły już do lamusa, a wraz z tymi postępującymi zmianami ja sama się wypaliłam i straciłam do tego serce. Miniony rok pokazał mi jednak co innego: może jestem stara, ale jeszcze jara! Jeszcze tli się we mnie ogień! Jeszcze jest nadzieja dla mnie i dla miłośników starych, poczciwych blogów. Zakończyłam 2024 rok z 33 postami, co jest naprawdę świetnym (jak na mnie!) wynikiem! Nie miałam tak dobrego wyniku od prawie dekady! W 2014 roku udało mi się napisać 49 postów, później zaś systematycznie spadała mi wydajność.

Zaskoczyła mnie też inna rzecz. Robiąc zestawienie wszystkich komentatorów i ich komentarzy, zauważyłam, jak wielu czytelników przybyło mi w tym minionym roku. Ludzi, o których istnieniu jeszcze rok temu nie miałam bladego pojęcia! Część z Was, tych nowoprzybyłych, już jakiś czas temu stała mi się bardzo bliska i wzbudziła moją autentyczną sympatię. W czasie tego minionego roku wielokrotnie miałam wrażenie, jakbym znała Was od wielu, wielu lat. Kiedy jednak porównałam ten tegoroczny ranking z tym zeszłorocznym, z wielkim zdziwieniem odkryłam, że... Was tam wtedy nie było, bo nasze drogi jeszcze się wtedy nie skrzyżowały! Świetnie się z kimś dogadujesz, wydaje Ci się, że znacie się jak łyse konie, ale suche fakty mówią same za siebie ‒ to tylko wyobraźnia. Niebywałe uczucie! 

Zanim jednak przejdę do tego rankingu, chciałam najserdeczniej podziękować kilku wyjątkowym osobom: Zielaku, Tereso, Kitty i Miszo, to o Was mowa. Wyróżniam Was tutaj, bo Wasze komentarze są bezinteresowne, a tym samym BEZCENNE. Nie prowadzicie blogów, a mimo to pozostawiacie Wasze komentarze u mnie, wiedząc, że nie będę mogła się Wam zrewanżować, a niestety, nie ma co ukrywać, część osób zagląda tu i komentuje głównie z tego powodu. Wy, jako prawdopodobnie jedyni, wpadacie do mnie jedynie z sympatii, bez jakichkolwiek ukrytych motywów. Jestem tym faktem naprawdę wzruszona.

Dziękuję wszystkim, którzy udzielali się pod moimi wpisami ‒ bez Was ten blog nie byłby taki sam, wiele straciłby na wartości. Nie wiem, czy w ogóle by był. Pisanie sobie a muzom nie jest tak satysfakcjonujące jak interakcja z drugim człowiekiem.

Życzę Wam wspaniałego nowego roku. Mam nadzieję, że wszyscy przeżyjemy go w zdrowiu, szczęściu, pomyślności i w czasach pokoju, którego tak bardzo potrzebujemy. Mam też cichą nadzieję, że za rok znowu się tu spotkamy ‒ w takim samym, albo jeszcze większym, gronie!

A teraz, dla zainteresowanych, ranking wszystkich komentujących. Oto, co mi wyszło po zliczeniu wszystkich komentarzy, które znalazły się pod moimi wpisami w 2024 roku:

1. Polly - 135 komentarzy! (tu nie ma żadnego zaskoczenia)

2. Anna K. Olszewska - 60 (wspaniały dowód na biblijną prawdę: "ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi" ‒ 2023 roku na trzecim miejscu od końca, w 2024 na podium, cóż za progres!)

3. Pani Ogrodowa - 36 komentarzy

4. Zielak i MaB ex aequo - 29 komentarzy (gratulacje, Zielaku, w 2023 byłeś na siódmej pozycji z wynikiem 11 wpisów)

5. Elsa - 26

6. Melody i Klaudia - 20

7. Pantera - 18

8. Rodzina testuje - 17

9. Apetycznie-klasycznie i Teresa - 15 (Tereso, przez przypadek bezpowrotnie wykasowałam trzy Twoje komentarze i cały nasz wątek z Twoich urodzin, nawet nie wiesz, jak mi przykro z tego powodu!)

10. Dollka - 13

11. MarTaS i Guciamal - 12

12. Pies w swetrze - 11

13. Norwegia i reszta świata - 10

14. Anitka - 9 komentarzy

15. Jula i UlaH - 8 komentarzy

16. Maks, Królowa Karo, Mo. - 6 komentarzy

17. KingaK, Kitty, OdnowionaJa, Kalina - 5 komentarzy

18. Misza, Małgorzata, Magdalena Brud-Pietrzyk, Agniecha, SoAlice - 3 wpisy

19. Moja pasja czytania, Adrasteja, Monika, Rajani Rehana - 2 komentarze

20. Dee, mp, Madeline, Wiśniowa Chmurka, Penghuni60, Natalia, Aleksandra Krajewska, Pat, Murrano - 1 komentarz