niedziela, 2 września 2007

Relax, take it easy...

Sobota to dzień którego szczerze nie cierpię od dawien dawna. Od lat najmłodszych. Kiedy byłam mała, mój zakres obowiązków domowych był wyjątkowo imponujący właśnie w ten dzień. Moja kochana mama zadbała byśmy [moja siostra i ja] miały swój udział w sprzątaniu domu i innych tego typu czynnościach. Wtedy miałam jej to za złe, bo przecież miałam mnóstwo innych „ważniejszych” i ciekawszych rzeczy do robienia niż wymachiwanie szmatą i jeżdżenie odkurzaczem po dywanach. Z bólem, bo z bólem, jednak wykonywało się te polecenia. Mama wiedziała jednak co robi. Z perspektywy czasu wiem, że robiła dobrze. Jestem jej za to teraz wdzięczna. Dzięki temu wyrobiła we mnie poczucie obowiązku,  zamiłowanie do porządku, czystego i zadbanego domu.  Co więcej: jeśli kiedyś będę miała dzieci, to będę je uczyć tego samego. Nie będzie żadnych ulg i tłumaczenia, że to przecież dzieci, że nie powinny pracować. Nie, nie. Dziecko już od najmłodszych lat powinno mieć swoje obowiązki [rzecz jasna, adekwatne do jego wieku i umiejętności]. Z pewnością wyjdzie im to na dobre w przyszłości. Ale nie o dzieciach miało być...


Ciągle nie lubię sobót. Podejrzewam, że gdyby był to dla mnie dzień wolny od pracy, to pewno polubiłabym ten dzień tygodnia. Dwa dni wolnego to byłby raj. Sielanka. A że życie to nie jest bajka, to mam tylko jeden dzień na relaks. Na własne życzenie, więc chyba nie powinnam narzekać. Jestem jednak po części „zmuszona” przez różne czynniki do pracy w ten dzień, więc mam prawo sobie ponarzekać ;) Nie ukrywam, że o decyzji o pracy w soboty zadecydowały głównie pieniądze. Gdybym była wystarczająco nadziana, to odpuściłabym sobotnią pracę. Nie jestem jednak. Wydatków natomiast mam sporo więc rozsądek bierze górę nad pokusą odpoczynku i idę do pracy.


Sobota to wyjątkowo ciężki dzień pracy. Chyba najcięższy z wszystkich. Pod koniec dnia byłam już tak wyczerpana, że ledwo kontaktowałam. Z utęsknieniem oczekiwałam na wybicie 18:00 i udanie się do domku. W końcu nastąpiła ta wiekopomna chwila. Moje szczęście nie znało granic! W domu z kolei zadbałam o relaks dla umysłu i ciała. Magiczny napój o wdzięcznej nazwie Red Bull  ożywił mnie skutecznie. Przez zupełny przypadek, a w zasadzie przez mojego oddającego się lenistwu Połówka  natrafiłam na film „Hard to kill” znany w Polsce jako „Wygrać ze śmiercią”. Lubię ten film. Oglądnęłam go kiedyś w dzieciństwie i pozostał mi do niego duży sentyment. Lubię zresztą filmy z Stevenem Seagalem. No i ta piękna melodia umiejętnie wkomponowana w ważne sceny...


Wieczór więc był naprawdę udany. W zupełności zrekompensował mi przeżyte trudy. Zrelaksowałam się i odpoczęłam. I o to chodziło!

3 komentarze:

  1. Ja też tak miałam z tym sprzątaniem w dzieciństwie. Dodatkowo od rana mama stukała garnkami, żeby wcześnie wstać :D a mi w sobotę marzyło się spanie do 12

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak tak, pamiętam te czasy. Ja miałam to samo. Zawsze w sobotę było sprzątanie, ale tak samo jak Ty teraz uważam, żet o dobrze, że tak powinno być i też tak będę wychowywać swoje dzieci. Odrobina pracy nikomu nie zaszkodzi a może wyrobić w nich poczucie obowiązku. Za to teraz w weekendy z M nie robimy nic! Lenimy się aż wstyd. Ale dzieci jeszcze nie ma :((, więc nam wolno. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. promyczek83@op.pl2 września 2007 19:23

    Heheh jak tak sobie czytam, to chyba we wszystkich domach było sobotnie sprzątnie hahaha bo w miom też:) Od rana w sobotęszły w ruch szamtki, miotły i odkurzacz hihiiAle ja najbardziej kiedys lubiłam piątek wieczór:) mogłam siedziec do póżna, w sobote wolne:) a najgorsze było popołudnie niedzielne bo juz Promyczek miał tą myśl, że jutro do szkoły hehehe

    OdpowiedzUsuń